wtorek, 8 października 2013

Fuck Buttons @ Jazz Club Hipnoza


OK, let's talk about magic!




Fuck Buttons @ Jazz Club Hipnoza

Fuck Buttons @ Jazz Club Hipnoza

Fuck Buttons @ Jazz Club Hipnoza

Fuck Buttons @ Jazz Club Hipnoza

Fuck Buttons @ Jazz Club Hipnoza

Fuck Buttons @ Jazz Club Hipnoza

Fuck Buttons @ Jazz Club Hipnoza

Fuck Buttons @ Jazz Club Hipnoza

Fuck Buttons @ Jazz Club Hipnoza

Fuck Buttons @ Jazz Club Hipnoza

Fuck Buttons @ Jazz Club Hipnoza

wtorek, 24 września 2013

Sacrum Profanum 2013




Emika @ Polish Icons 2


Bez zbędnych rozważań - tydzień prania psychiki uważam za zakończony, czuję się pogodzona ze światem, a Sacrum Profanum jak zwykle obłędne. A to parę migawek.



Tyondai Braxton: HIVE @ TRANCE/PULSE!

Tyondai Braxton: HIVE @ TRANCE/PULSE!

Tyondai Braxton: HIVE @ TRANCE/PULSE!

Beak> @ TRANCE/PULSE!

Ensemble Modern @ Frank Zappa

Oneohtrix Point Never @ Polish Icons 2

Emika @ Polish Icons 2

Mira Calix @ Polish Icons 2

Clark @ Polish Icons 2

czwartek, 27 czerwca 2013

Portishead @ Before Sacrum Profanum



Portishead @ Before Sacrum Profanum


Bardzo dobrze pamiętam Malta Festival 2011. Nie było mnie tam. Ilość wygrała z jakością i moje ciężko zachomikowane pieniądze ulokowałam w kieszeni Open'era. A serce z żalu ściskało, bo na poznańskiej scenie występowała jedna z żywych legend trip-hopu brytyjska formacja Portishead. Obiecałam sobie wtedy, że choćby nie wiem co, na następny koncert w Polsce pojadę i do Szczecina. Okazało się, że musiałam fatygować się tylko (i aż) do Nowej Huty. Sacrum Profanum w industrialnych wnętrzach Hali Ocynowni ZAWSZE jest gigantycznym wydarzeniem - nie inaczej było tym razem. Beth Gibbons, Geoff Barrow i Adrian Utley z towarzyszącym im zespołem dali solidny, profesjonalny, koncert na najwyższym poziomie. Nie potrzebowali konferansjerki, czy supportów.

Sala pękała w szwach, co zaskakujące, średnia wieku mogła oscylować w okolicy trzydziestki. Jeszcze nigdy nie widziałam takiego tłumu na koncercie w Krakowie (a warto zaznaczyć, ze ceny biletów przyprawiały o zawrót głowy). Myślę, że jednak nikt nie wyszedł z koncertu rozczarowany. Melancholijne "Wandering Star", petarda - "Machine Gun", przepiękne "Glory Box" czy "Roads". Setlista - marzenie. I te wizualizacje! Materiał kręcony na żywo okraszony był mnóstwem industrialnych efektów i nałożonym na przeróżne obrazy korespondujące z trwającym utworem.

I tylko mam nadzieję, że Portishead zbierze energię kreatywną i nagra nowy album. Przecież tak długo czekamy...

Portishead @ Before Sacrum Profanum

Portishead @ Before Sacrum Profanum

Portishead @ Before Sacrum Profanum

Portishead @ Before Sacrum Profanum

Portishead @ Before Sacrum Profanum

Portishead @ Before Sacrum Profanum

Portishead @ Before Sacrum Profanum

Portishead @ Before Sacrum Profanum

Portishead @ Before Sacrum Profanum

Portishead @ Before Sacrum Profanum

niedziela, 2 czerwca 2013

Tańcząc na rozbitym szkle





Ta oldskulowa reklama zabawki dla grzecznych dziewczynek nie bez powodu znalazła się na początku tekstu. Zainspirowała ona bardzo niegrzeczne dzieci do stworzenia jednej z najbardziej wpływowych grup muzycznych XXI wieku. W czasach, kiedy wszystko zostało już wymyślone, skomponowane, nagrane i wydane, ów duet udowodnił, że jest jeszcze miejsce na oryginalność. Nie przychodzi mi do głowy żaden zespół w podobnej estetyce, który swoją innowacyjnością i tak od niechcenia przewrócił do góry nogami rynek muzyczny.
A wszystko zaczęło się w Kanadzie. Dla przeciętnego Kowalskiego jest ona największym dostarczycielem syropu klonowego dla Amerykanów i największą kolonią Anglików. Mało kto wie, że to szara eminencja światowego rynku muzycznego, która wydała z siebie m.in. Paula Ankę, Celine Dion, Neila Younga, Billy Talenta, Michaela Bublé, Arcade Fire, Death from Above 1979, Sum 41, Austrę, Deadmau5'a, Japandroids, Ladyhawk, The New Pornographers, Grimes, Fucked Up, Godspeed You! Black Emperor i tak dalej i tak dalej. Toronto i Montreal to olbrzymie ośrodki, które gromadzą rzesze artystów, fanów i biznesmenów gotowych zainwestować w kolejną wschodzącą gwiazdę. Oni jednak wcale nie prosili się o rozgłos...


Mrok sceny tylko podsyca oczekiwanie. Jedynym widocznym źródłem światła, jest olbrzymia tarcza księżyca, która zawisła dokładnie nad podestem. Jego łunę odbija tafla morza, tworząc dookoła 
srebrą, falującą poświatę. Poruszenie i tysiące głębokich wdechów powietrza. Nagle, przyzwyczajone do ciemności oczy atakuje mocne, białe światło stroboskopów. Powoli na scenę wchodzi zakapturzona postać i skrupulatnie sprawdza pokrętła DJ-skiego sprzętu. Wydobywa z niego pierwsze, drażliwe dźwięki, które powoli zmieniają się w regularny rytm. Wzrok kieruje najpierw na podekscytowany tłum stojący przed nim, potem rozgląda się dookoła, szukając swojej opętanej muzy...


Ethan Kath


"Miała zaledwie 16 lat, a była bardziej naćpana, niż ktokolwiek, kogo w życiu widziałem" - tak wspomina pierwsze spotkanie z buntowniczą Alice założyciel zespołu, Ethan Kath. Poza lakonicznymi informacjami tak naprawdę niewiele wiemy o tym duecie. Artyści bardzo skrzętnie ukrywają swoje prawdziwe tożsamości, tworząc intrygujące osobowości sceniczne.
Ethan Khan, właściwie Claudio Palmieri, ma 30 lat i jest po prostu wirtuozem. Jako nastolatek grał w kilku zespołach: punkowym (perkusja), metalowym (bas), hardcore'owym (gitara), folkowym (gitara akustyczna), rock'n'rollowym (bas i wokal). Po śmierci przyjaciela Pino Placentilego, z którym współtworzył część z powyższych grup Claudio postanowił spróbować czegoś zupełnie nowego. Grzebiąc w śmietnikach, sklepach z antykami, komisach czy garażach znajomych udało mi się skompletować sprzęt do tworzenia muzyki elektronicznej. Były to analogowe syntezatory, którym pozamieniał części z konsolami do gier Atari, żeby otrzymać odpowiednie, 8-bitowe brzmienie. W zamierzeniu jego projekt miał być solowym DJ actem. Chciał bombardować słuchacza nieznośną elektroniczną ścianą dźwięku. Ogłuszać, doprowadzać do szaleństwa.  Jednak pewnego dnia trafił na dziewczynę, która przeniosła jego plan na jeszcze wyższy poziom.


Pojawiła się znikąd. Równie dobrze mogłaby się zmaterializować z niebytu. Jest niziutka, chorobliwie szczupła, ubrana w czarną sukienkę. Między palcami ściska zapalonego papierosa. Podchodzi do mikrofonu, jednak nie decyduje się na wyciągnięcie po niego ręki. Kątem oka spogląda na swojego scenicznego partnera. Nagle gwałtownie podnosi statyw i rzuca go gdzieś w głąb sceny. Z jej filigranowej piersi wyrywa się agresywny wrzask. Zamyka oczy chłonąc otaczające ją dźwięki. Wydaje się być jedynie głosem. Jej materialna powłoka zdaje się tylko jej przeszkadzać. Kiedy skacze po wysokich kolumnach, obija do krwi kolana i łokcie, kiedy ląduje w objęciach fanów czy taranuje wszystko co znajduje się na jej drodze jest jednej strony delikatna jak porcelana, z drugiej mordercza i autodestrukcyjna. Alice Glass.


Alice Glass


Kiedy miała 14 lat rzuciła szkołę i uciekła z domu. Wychowana w wyjątkowo konserwatywnej katolickiej rodzinie, świadoma swojej odmienności Maggie Osborn nie mogła dłużej wytrzymać w poukładanej rzeczywistości "przeciętnego życia". Porzuciła swoje dzieciństwo i jako Alice Glass rozpoczęła nowe życie.
Twórcy teorii spiskowych doszukali się mrocznej strony przeszłości Alice. Analizując jedyną melodyjną i akustyczną piosenkę na debiutanckim albumie ("Tell Me What To Swallow") stwierdzono, że ojciec Glass mógł wykorzystywać ją seksualnie ("Daddy's love makes me whole / Without him I'm insecure / The only girl he'd ever love / Is one that smells so pure"). Czy ten utwór posiada faktycznie drugie dno i poprzez niego Alice niejako rozlicza się z trudną przeszłością? O tym sama zainteresowana na pewno nas nie poinformuje. Wiemy jednak na pewno, że jako nastolatka mieszkała razem ze społecznością punków w obskurnych pustostanach. Pochłaniała wszelakie używki z tablicy Mendelejewa jak dropsy. Jednak bardzo odpowiadało jej życie wyrzutka. Razem z koleżankami założyła zespół w duchu rrriot girl - Fetus Fatale. Grywały supporty dla lokalnych "legend" punkowych. Właśnie na takim koncercie po raz pierwszy wypatrzył ją Kath.
"Nie mogłem uwierzyć, że taka osoba w ogóle istnieje. Przed sceną ustawiło się mnóstwo seksistowskich punkowców z lat 80., który ją wyzywali od dziwek i kazali zejść ze sceny. W głowach im się nie mieściło, że dziewczyny mogą grać punk. Ona zaczęła opluwać ich piwem i okładać pięściami. Tak silna, a jednocześnie krucha nastolatka. Po prostu walczyła o swoje, nie przejmując się konsekwencjami tego, że właśnie, dosłownie, opluła legendy. Pomyślałem wtedy: to jest poezja". - wspominał Ethan w wywiadzie dla Guardiana.

Tuż po koncercie muzyk podszedł do Alice, która wyrwana z transu dopiero dochodziła do siebie. Pokazał jej płytę z nagranymi podkładami i zaproponował jej współpracę. Glass przyłożyła dłoń do ucha,  powiedziała tylko: "Zadzwoń do mnie" i uciekła. Warto zaznaczyć, że żadne z nich nie miało w tym czasie telefonu (notabene, żadne z nich nadal nie posiada komórki!). Kath nie pogodził się ze stratą i za wszelką cenę chciał odnaleźć dziewczynę. Zaangażował w to wszystkich znajomych. Pewnego dnia otrzymał wiadomość, ze Alice pomieszkuje w jednym ze squotów w Toronto. Nie zrażony poprzednią porażką udał się na kolejne spotkanie z wokalistką. Tym razem była mu bardziej przychylna. Z 60 piosnek, które ofiarował jej Kath wybrała 5, do których najpierw napisała tekst, by później zarejestrować swój głos w studio. Miało być tylko na próbę.


"Plague", "Baptism", "Suffocation"... To przypadkowy dobór piosenek, czy (nie)fortunny przypadek? Wydawałoby się, że ta dwójka nie planuje zupełnie niczego. Tłum ogarnęła taneczna ekstaza. Maleńka postać Alice wręcz ocieka charyzmą. Emocje nie opadają ani na sekundę. Glass paląc jednego papierosa za drugim wydaje się być w każdym miejscu sceny na raz. Jak nakręcona lalka. Daje z siebie wszystko, jakby chciała powiedzieć: "bierzcie i jedzcie". Ona składa z siebie ofiarę, my pochłaniamy jej energię. Instrumentalne "Telepath" daje odpocząć jej strunom głosowym. Alice, uwieszona na statywie nie przestaje obserwować stadka, nad którym teraz przyszło sprawować jej pieczę. Nagle z jej ust pada modyfikowane przez efekty mikrofonu: "Hi!".




"Alice Practice", piosenka, która miała nigdy nie ujrzeć światła dziennego. Kiedy wokalistka weszła do studia, Kath wybrał przypadkowy podkład i kazał jej improwizować, żeby odpowiednio pod jej głos dostosować parametry sprzętu. Nie miał jednak pojęcia, że pracownik techniczny studia już włączył nagrywanie. Kiedy zespół zakończył sesję przekazał on zapis próby wokalu Alice do wglądu dla wytwórni płytowych na profliu Myspace. I spowodował istną burzę, bo telefony zaczęły się urywać. Jedna z londyńskich firm "Merok Records" wypuściła pierwszy singiel zespołu zatytułowany uczciwie - "Alice Practice". Co na to sama zainteresowana? Glass nie miała pojęcia o istnieniu krążka, który w ciągu zaledwie 3 dni wyprzedał się. Dziennikarze dopraszali się wywiadów, festiwale chciały bookować ich na swoje sceny. Zespół nie mógł jednak wystartować, bo jego piękniejsza połowa zaginęła w akcji i nikt nie miał pojęcia, gdzie się znajduje. Kiedy w końcu jeden ze znajomych dorwał ją i opowiedział o zamieszaniu wokół jej nowego projektu stwierdziła krótko: "Kurwa, czy oni oszaleli? To była tylko próba mikrofonu!". Na szczęście skontaktowała się z Ethanem i zabrali się ostro do pracy. Ich debiut "I" ukazał się w 2008 roku. Alice mogła już podpisać umowę sama - była w końcu pełnoletnia.


Niektórym wydaje się, że słowa, które wydobywają się z ust Alice to niezrozumiały bełkot. Pod warstwą efektów i oznakami zmęczenia przebijają się niesamowicie ambitne i inteligentne tekst. O polityce, religii, równouprawnieniu, niesprawiedliwości na świecie, nienawiści, smutku i wojnach. Glass w 6 wersach potrafi zamknąć opasłe tomy. Ona nie ma czasu na debatę z słuchaczem. Nie będzie go przekonywać kwiecistymi argumentami. Alice manifestuje swoje poglądy krzykiem. Właśnie dlatego jej teksty to krótkie i zwięzłe hasła. Razem ze swoją przewodniczką wrzeszczy cały tłum. w tym momencie jej słowa stają się słowami widzów. W tym momencie jej słowa są twoimi. Jest jak hipnotyzerka, która jedynie swoim jestestwem przeciąga cię na swoją stronę. Spróbuj oprzeć się zalotnej "Celestii"...


Jedno aresztowanie, dwa lata, trzy złamania i dziesiątki koncertów później ukazuje się "II". Materiał nie jest już wyłącznie przypadkowym jazgotem. Duet nie zapomniał o swoich punkowych korzeniach i do anarchicznej energii dodaje elektroniczny łomot. Kompozycje są ciasne, duszne, przytłaczające. Jednocześnie wciągają tak mocno, że nie można się od nich oderwać. Kath twierdził, że swoją muzyką chce penetrować i oczyszczać umysły. Alice dodaje: "Każdy jest zaproszony do zabawy. Ale mało nas to obchodzi, czy z tego zaproszenia skorzysta". Mroczna dyskoteka rave, z punkową energią i gotyckim smutkiem. A wszystko to polane 8-bitowym sosem.


Koncert zaczął przypominać średniowieczny danse macabre. Dobiegają pierwsze dźwięki "Sad Eyes". W tle sceny iluminuje okładka trzeciej płyty grupy. To przerobione zdjęcie Fatimy al-Qaws ściskającej w ramionach swojego osiemnastoletniego syna. Fotografia wygrała nagrodę World Press Photo 2012 i została nazwana "Jemeńską pietą". Bojowa Alice już płynie na rękach tłumu. Ochroniarze nerwowo próbują wciągnąć ją z powrotem do bezpiecznej fosy. Ethan uśmiecha się pod nosem i wydaje się myśleć: "Próbujcie...". On doskonale wie, że tego żywiołu nie da się okiełznać. 


Alice w trakcie koncertów


Alice w trakcie koncertów


Alice w trakcie koncertów



W wywiadzie dla NME mówił, że w momencie występu Alice jest w takim transie, że zupełnie nie wie, co się z nią dzieje: "Potem na całym ciele ma pełno siniaków i zadrapań. Za każdym razem pyta mnie co tym razem zrobiła, bo nie pamięta ani minuty koncertu". Antyfani grupy przypisują szczególny trans Glass zamroczeniu narkotykowemu. Alice nigdy nie kryła się ze swoimi uzależnieniami z młodości. Teraz, jak sama przyznała, odurza się alkoholem (najchętniej whisky): "Połowę życia spędzam w oczekiwaniu na koncert. A jak łatwiej zabić nudę, niż paroma drinkami?".


Szok. Wszyscy mówili, że frontmanka w połowie koncertu pada na scenę kompletnie naćpana. A Ethan jest zmuszony do kontynuowania koncertu bez niej. Być może. Mój pierwszy raz z Alice był zupełnie inny. To spektakl autodestrukcji, jednak na swój sposób oczyszczającej. Kath wciąga twoje ciało w rytmiczny taniec. Glass niczym szamanka zaczyna wkradać się w twój umysł. Zapominasz o całym świecie. Jesteś ich muzyką. Kryształowe zamki są źródłem wszelkiej mocy.


Ich najnowszy album "III" był nagrany w Warszawie. Naszej Warszawie. Chcieli się oderwać, nie znać języka, żeby nikogo nie prosić o pomoc. Po prostu być anonimowi. Płyta z miejsca stała się olbrzymim osiągnięciem. Duet znowu wywindował na szczyty plakatów letnich festiwali. Niedbały styl duetu podłapują pisma modowe, prasa muzyczna chce mieć ich na swoich okładkach. Unikają jednak wywiadów, a gdy do nich dochodzi są oszczędni w słowach. Rzadko wypowiadają się o swoim projekcie, jako "zespole". Traktują to jako przypadek, który może mieć swój finał w każdej chwili. Na razie brylują na fali popularności (i ludzkich rąk). Każdy z ich krążków zgarnął najlepsze recenzje, zgarnęli John Peel Award w kategorii "Innowacja", 5 nominacji do nagród NME, 3 do Juno, Alice została najbardziej charyzmatyczną frontmanką 2008 roku, a w 2012 jedną z najbardziej wpływowych kobiet w muzyce. Nic nie wskazuje na to, żeby mury ich zamku prędko runęły. W końcu, "Crystal Castle is the source of all power"


Zakończyli utworem "Not in Love". O, ironio.  




CRYSTAL CASTLES








Dyskografia:

"I" (2008)




"II" (2010)




"III" (2012)



czwartek, 30 maja 2013

Wreszcie czuję, że żyję, czyli Primavera Sound 2013

Dzisiaj mija dokładnie tydzień od pierwszego "pełnoprawnego" dnia Primavery Sound 2013. Do tej pory nie mogę otrząsnąć się z tego, co przeżyłam w słonecznej stolicy Katalonii. Myślę, że jeszcze długo nie będę mogła w miarę obiektywnie i bez emocji wypowiadać się o barcelońskim festiwalu. Nie będę opisywać każdego koncertu, który udało mi się zobaczyć, bo wyszłaby z tego powieść o objętości "Wojny i pokoju". Czuję jednak, że jestem winna światu i sobie kilka słów na temat tego wydarzenia.

Line-up Primavera Sound 2013


Parc del Forum jest najlepszym terenem festiwalowym we wszechświecie. To olbrzymia lokalizacja tuż przy linii brzegowej Morza Śródziemnego. Znajduje się tam trójkątna (!) sala koncertowa Auditori Rockdelux, tarasy widokowe, mnóstwo amfiteatrów i parków. Wśród tych zastanych obiektów organizatorzy ustawili 10 (!!) scen. Moim faworytem był obiekt Ray-Bana. Tuż za sceną przypominającą muszlę rozciągał się piękny widok na morze - nad ranem wschodziło nad nią słońce.

O ile polskie festiwale pozostają jednak domeną narodową, to Primavera jest wydarzeniem międzynarodowym. Owszem, Hiszpanie i Katalończycy stanowili większość uczestników, jednak ilość innych narodowości powalała na kolana. Można tam było spotkać ludzi praktycznie z całego świata. Klimat festiwalu był również zupełnie inny - niczym hiszpańska sjesta. Nikt nie przepychał się do przodu, jeśli chciałeś dotrzeć pod barierkę na ulubionym koncercie, nie było z tym żadnego problemu - wystarczyło ładnie poprosić ludzi stojących obok. Wszędzie rozlewała się Sangria, Estrella, San Miguel, i paradoksalnie - nigdzie nie  było widać zataczających się pijanych festiwalowiczów. It's all about music.

Primavera Sound trwa dokładnie 7 dni, z czego 3 odbywają się na terenie Forum. Pozostałe cztery dni, to koncerty w miejskich parkach, koncertowej hali Apollo i Apollo2. Przyjechałam do Barcelony we wtorek i natychmiast udałyśmy się z moją towarzyszką Beti na teren PdF, żeby wymienić nasze elektroniczne bilety na opaski. Okazało się być to dobrą taktyką, bo następnego dnia tłum był OGROMNY! Uradowane zielono-białymi opaskami na nadgarstkach pojechałyśmy na drugi koniec miasta do sali Apollo, żeby zobaczyć pierwsze koncerty. Był to japoński metal Bo Ningen. Panowie wyglądali raczej zabawnie niż groźnie wywijając gitarami w powietrzu i wymachując włosami po pas. Aczkolwiek samo Apollo robiło wrażenie. Szkoda, że w Polsce brakuje takich miejsc.


Środa 22 maja była dniem darmowym. Na terenie PdF odbywały się koncerty m.in. Guards, The Vaccines czy Delorean. Dla nas był to pierwszy kontakt z terenem i postanowiłyśmy go wykorystać raczej do obadania wszystkich zakamarków. Później okazało się, że nawet urodzony Napoleon nie poradziłby sobie z tym, co w line-upie zafundowali nam organizatory. Nie będę się rozpisywać na temat tych koncertów. Buchała ze mnie euforia, że WRESZCIE udało mi się dostać na najlepszy (moim zdaniem:) festiwal europejski. Dlatego na scenie mógłby grać praktycznie ktokolwiek, a i tak by mi się szalenie podobało.


Schody zaczęły się we czwartek 23 maja. Od rana razem z Beti, Christianem i Carlesem planowaliśmy co, gdzie, jak i na ile. Wyglądało to mniej więcej tak (tak, to jest reklamówka festiwalu na serio, polecam obejrzeć inne!) Na szczęście nasze gusta muzyczne pozostawały w wyjątkowej zgodności i mieliśmy tylko kilka powodów, żeby się rozdzielić.
The Postal Service - chemia, chemia, chemia. Przepiękny duet Bena Gibbarda i Jenny Lewis porażał swoją autentycznością. Jeśli ktoś uważał, że to tylko pomniejsza reaktywacja w muzycznym świecie powinien zobaczyć ich na żywo. Punkt kulminacyjny koncertu? Oczywiście "Such Great Heights".
Grizzly Bear - bardzo klimatyczny koncert, z którego jednak delikatnie wiało nudą. Scenografię sceny stanowiły lampy przypominające płonące meduzy, które pulsowały w rytm muzyki. "Sleeping Ute" poruszył niejedno serce, jednak po kilku kawałkach stwierdziłyśmy, że chłopaki nie pokażą już niczego więcej i pognałyśmy zobaczyć Phoenix (dystans pomiędzy głównymi scenami Primavera i Heineken - 20 min).
Phoenix - po tym koncercie jestem bogatsza nie tylko o wyjątkowe doświadczenie, ale także 200 super sentymentalnych dolarów. Zespół wystrzelił z armatek podrobione pieniądze, które unosiły się nad tłumem. Nie był to jednak tani trick, który miał na celu uratowanie show. Ich koncert był dopracowany i profesjonalny. Wokalista Thomas Mars wielokrotnie schodził do widowni, nie przestając śpiewać. Publiczność była dopieszczona do ostatniej nutki. Na domiar wszystkiego na scenę wszedł J. Mascis z Dinosaur Jr. I już wyjaśniło się dlaczego francuska ekipa headlinuje najważniejszym tegorocznym festiwalom. To nie są te same łzawe pioseneczki, które słyszymy na albumach. Ich potencjał można odkryć dopiero na żywo!
Animal Collective - ta oprawa sceny! te wokale! O ile "Centipede Hz" nie podobało mi się, nawet po wielokrotnym odsłuchaniu, to na koncercie kupili mnie całą. Psychodeliczne aranżacje utworów, feeria świateł i wspólne odśpiewanie "Today's Supernatural"! Animalsi się w szczytowej formie i jeśli tylko wybierasz się na Open'era - masz moje błogosławieństwo żeby iść na ich koncert i bawić się świetnie!
Zakończenie festiwalu i powrót do domu: 7.00.



Brama festiwalu



Piątek, 24 maja. Od rana (14.00) jak szaleni nie mogliśmy się otrząsnąć z poprzedniego dnia, a już trzeba było planować kolejne podboje.
Tokyo Sex Destruction - poszliśmy na ten koncert z dwóch powodów: po pierwsze - zespół, który ma taką nazwę, nie może być zły. Po drugie - nasi katalońscy koledzy uparli się, że muszą ich zobaczyć. Pierwszy kontakt z zespołem z Barcelony był strzałem w dziesiątkę. Pod malutką sceną Myspace zebrał się taki tłum ludzi, że nie mogłyśmy w to uwierzyć. Wokalista rzucał się po scenie, wymachiwał mikrofonem na lewo i prawo, wchodził w publiczność podsuwając ludziom mikrofon, żeby śpiewali do niego COKOLWIEK. Niesamowici!
Django Django - pierwsze rozczarowane festiwalu. Hajpowani na lewo i prawo przez niemal wszystkie liczące się muzyczne media muzycy dali ciała na całej linii. Nie chce mi się nawet marnować palców, na opisywanie ich wypocin scenicznych. Byli nudni, zblazowani, a ich występ ciągnął się w nieskończoność.
The Jesus and Mary Chain - podział ekipy, Carles i Christian udali się na koncert Tinariwen (tak trzeba było zrobić), a my z Beti dzielnie wyruszyłyśmy zobaczyć tytanów alternatywy. Koncert był bardzo profesjonalny, muzycznie nie można zarzucić im niczego. Jednak kompletny brak interakcji z publicznością spowodował, że po godzinie postanowiłyśmy uciekać od nich czym prędzej. Niech podsumowaniem będzie następujące wydarzenie: Jim Reid: - Are you ready?; Tłum: - Yeaaah!!!' Jim Reid: - I wasn't talking to you. I was talking to the band. A chłopaki na Tinariwen na pewno bawili się świetnie... (sprawdzone na Open'erze).
James Blake - jeden z najlepszych koncertów tego festiwalu. Jako antyfanka jego debiutu, potem miłośniczka "Overgrown", teraz chyba zacznę budować mu pomnik ku czci. Jeśli tak dalej pójdzie, ten 25 latek zapisze się do kanonu najważniejszych artystów XXI wieku. Jego koncert ukazywał subtelność nowego materiału w połączeniu z rozłupującym czaszkę dubstepem (aranż specjalnie na potrzeby festiwalu na wolnym powietrzu). Nawet Hiszpanie, którym usta nie zamykają się na chwilę przestali rozmawiać! Potęga muzyki!
How to Dress Well - nie mogłam tak po prostu iść na Blur, kiedy w tym czasie odbywały się dwa koncerty, które po prostu MUSIAŁAM zobaczyć. Na pierwszy ogień poszedł Tom Krell na scenie Vice. Zaprezentował on materiał z "Love Remains" oraz "Total Loss" a także kilka nowych kawałków. Co ciekawe są one wyjątkowo mroczne, w opozycji do reprezentowanego przez niego "elektronicznego R&B". Rozpływałam się przy dźwiękach jego emocjonalnej muzyki pod gwieździstym niebem i księżycu w pełni odbijającym się w morzu. I ciężko dziwić się, że będę mieć teraz depresję przez miesiąc.
Goat - to co zrobili Skandynawowie było po prostu nie z tej ziemi. Zespół miał na twarzach złote maski, ubrany był w afrykańskie stroje szamanów. Dwie wokalistki w podartych sukienkach, rozwianych włosach i weneckich maskach na oczach hipnotyzowały niczym szamanki voodoo. Nie potrafiłam oderwać wzroku od spektaklu, który dział się na scenie ATP. Ciało samo falowało w rytm muzyki, a myśli odpływały gdzieś głęboko w podświadomość. Hipnotyzerki zaczarowały każdego, który dla nich zrezygnował z głównego headlinera festiwalu. Sorry Blur! A Wy koniecznie zobaczcie ich na Off Festival!
The Knife - Kiedy dowiedziałam się o tym, że szwedzkie duo będzie jednym z headlinerów festiwalu nie posiadałam się z radości. „Shaking the Habitual” to płyta magiczna i taki miała być też cała trasa koncertowa promująca wydawnictwo. Zespół szumnie zapowiadał show, który będzie łączył w sobie muzykę, teatr, taniec i wizualizacje. Niestety, byliśmy świadkami bardzo przeciętnego i żenującego show – bo koncertem tego nazwać nie można. Niemal wszystkie utwory były zagrane z playbacku (łącznie z wokalem!). Tancerze w cekinowych fatałaszkach rzucali się po scenie, przypominając bardziej grupowy atak epilepsji, niż profesjonalną choreografię. Karin i Olof również zademonstrowali swoje umiejętności. Z każdą minutą występu czułam się coraz bardziej rozczarowana. Jako fanka The Knife nie wiedziałam co mam o tym sądzić. Nikogo nie trzeba przekonywać o tym, że Szwedzi wielkimi artystami są. Liczyłam na to, że genialne „Full of Fire” czy „Without You My Life Would Be Boring” usłyszę w pełnej krasie i co najważniejsze – na żywo! Tymczasem miałam okazję przesłuchania albumu na profesjonalnym sprzęcie nagłośnieniowym. Kiedy grupa zeszła ze sceny z każdej strony dało się słyszeć głosy rozczarowania, pomruki, a nawet wycie i gwizdy. Myślę, że poważnie nadszarpnęli zaufanie widzów.Teraz jestem po prostu zła. Czyżby całe wydarzenie było po prostu zaplanowaną akcją, która miała na celu zagranie na nosie publiczności? Dlatego uczestnicy tegorocznego Selector Festival – strzeżcie się! Jeśli liczycie na to, że zobaczycie scenę pełną innowacyjnych instrumentów i usłyszycie koncertowe aranżacje nowych utworów, to nic z tego. Zapomnijcie także o szlagierach z poprzednich albumów. Duet po prostu wbił gigantyczny nóż w serce fanów.
Zakończenie festiwalu i powrót do domu: 8.00.


Sobota 25 maja, czyli oficjalnie najlepszy dzień mojego życia.
Tutaj na nic zdałaby się jakakolwiek taktyka. Kolidowało ze sobą tak wiele rzeczy, że z tego, czego nie udało się zobaczyć można było zbić całkiem niezły line-up kolejnego festiwalu (a czemu nie, będzie później!).
Apparat - postanowiłyśmy poczekać w dzikim tłumie na wejście do Auditorium. Oczywiście, opłacało się. "Krieg und Frieden" na żywo wypadło obłędnie. Wystarczyło zamknąć oczy i zatracić się w dźwiękach . Sascha Ring wystąpił z całym zespołem (m.in. DJ, skrzypce, syntezator, wiolonczela) oraz wizualizacjami powstającymi na bieżąco w trakcie show. Wydawało się, że trójkątna sala to całkowite zaburzenie zasad akustyki, jednak nic bardziej mylnego - wszystko brzmiało idealnie.
Dead Can Dance - żeby dopełnić melancholijnego nastroju poszliśmy zobaczyć Dead Can Dance. Nawet pogoda dostroiła się do ich wzruszającego występu. Ciężkie chmury, oświetlane przez łunę świateł Barcelony, przebijający przez nie ogromny, czerwony księżyc i podmuchy wiatru były idealną ilustracją do śpiewu Lisy Gerrard. Już nie dziwię się dlaczego ludzie płacili około 300 zł za ich koncerty w Polsce.
Hidrogenesse - kolejna lokalna atrakcja. Elektroniczny duet, który można by było przyrównać do polskiego D4D. Dwóch ultra zabawnych kolegi, z porządną dawką muzyki i ironicznymi tekstami (śmiałam się, że nowi katalońscy koledzy byli moim dubbingiem). Jedno jest pewne, impreza zaczęła się rozkręcać...
Wu-Tang Clan - dla mnie to był żart. Grupa czarnoskórych raperów, biegających po scenie, poklepujących się po plecach i krzyczących coś do mikrofonów. Wytrzymaliśmy 3 kawałki.
Nick Cave & The Bad Seeds - kolejny z cyklu: the best of Primavera 2013. Zespół jest wprost obłędy na żywo, a sam Cave to chodzący seksapil. Po tym, jak wszedł w tłum, pocałował jakąś dziewczynę stojącą przy barierce, stwierdziłyśmy, że na Open'erze będziemy niczym histeryczne psychofanki stać pod barierkami. Moją konkluzją tuż po zakończonym występie było: Moi drodzy, Nick Cave właśnie zgwałcił nas wszystkich. Nie będę ukrywać - było tak.
Los Planetas - jak wytłumaczyli nam Carles i Christian to legendarna hiszpańska formacja, która na scenie gra od ponad 20 lat. Ich muzyka i wizualizacje były niesamowite. Gdyby nie to, że śpiewają po hiszpańsku, mogliby być znani absolutnie na całym świecie. Można ich porównać do takich formacji jak The Sea & Cake (którzy również grali tego samego dnia) czy Built to Spill. Dzięki angielskiemu dubbingowi mogłam zrozumieć teksty, które notabene wykrzykiwała cała widownia. Warto było zobaczyć taki lokalny fenomen.
The Drones - Australijczycy zafundowali mi najbardziej niepokojące przeżycie w mojej 23 letniej karierze. Przytłumiona agresja, niskie dźwięki instrumentów, tekst śpiewany przez zaciśnięte zęby wokalisty, aby następnie eksplodować w zwierzęcym niemal wrzasku. Do tego delikatne, niemal podprogowe kobiece chórki. Posłuchajcie piosenki "Laika" i będziecie doskonale wiedzieli o czym mówię... Jednak ich danse macabre był tak wciągający, że zapomniałam o istnieniu świata i spóźniłam się na 2, słownie DWIE piosenki Crystal Castles. Cóż, nie żałuję. I czekam, żeby przyjechali do Polski w najbliższej przyszłości.
Crystal Castles - występ Alice i Ethana był dla mnie punktem kulminacyjnym całego festiwalu. Ich muzyka dudni mi w głowie, nawet w momencie, kiedy piszę te słowa. Wizualny show był idealnie dopasowany do poszczególnych dźwięków wydawanych przez instrumenty. Panna Glass... Alice na scenie zachowuje się, jakby była wyłącznie bytem duchowym posiadającym głos. Jej ciało nie istnieje. Rzuca się po scenie w spazmatycznym tańcu, obija się o kolumny głośników, skacze, wrzeszczy, pływa na rękach tłumu. Tak charyzmatycznej electro-punkowej frontmanki świat jeszcze nie nosił. Mroczna dyskoteka, którą CC zafundowali na mojej ulubionej scenie Ray-Bana zostanie mi w pamięci na zawsze. I  Open'erowa powtórka z rozrywki jest nieunikniona. Mam tylko nadzieję, że nie zostaną upchani pod namiotem, bo nie jest do show na małe przestrzenie!
DJ Coco - zamknięcie festiwalu. Armatki z konfetti, tasiemek, brokatu... A mnie stanęły łzy w oczach.
Wszyscy snuli się do wyjścia, łapiąc głębokie oddechy i próbując ogarnąć wzrokiem ostatnie chwile na Forum. Wschodzące słońce, zmęczeni, ale szczęśliwi ludzie z całego świata. A ochrona wyprasza. Długo nie mogliśmy dotrzeć do domu. Za wszelką cenę chcieliśmy jeszcze uszczknąć kawałek muzycznego nieba, w jakim przyszło nam się znaleźć. Zakończenie festiwalu i powrót do domu: 13.00.

Teraz, boję się, że nic lepszego mnie już w życiu nie spotka.



Scena Ray-Ban


BONUS

Obiecałam sklecić prowizoryczny line up, z artystów, których NIE udało mi się zobaczyć. Proszę bardzo (kolejność przypadkowa): Tame Impala, Deerhunter, Simian Mobile Disco, Fuck Buttons, Menomena, Kurt Vile, Blur, Peace, Swans, Merchandise, Neurosis, Local Natives, Titus Andronicus, Daniel Johnston, Daughter, My Bloody Valentine, Camera Obscura, Mount Eerie, The Sea & Cake, Melody's Echo Chamber, Dan Deacon, Liars, Pantha du Prince, Haxan Cloak.
Na szczęście, część z nich wystąpi na polskich festiwalach, a część... cóż, dorwie się innym razem.

Dokładnie za 360 dni startuje Primavera 2014... 

sobota, 18 maja 2013

Typy festiwalowiczów - felieton


Można powiedzieć, że Free Form Festival rozpoczął sezon na wielkie imprezy muzyczne. Zgromadzą one setki zespołów i setki tysięcy festiwalowiczów. Jako osoba, która cały rok czeka na te kilka dni audiowizualnej rozpusty dostrajam plany pre-post-wakacyjne właśnie do festiwali. Z mojej kilkuletniej koncertowej tradycji wyciągnęłam parę wniosków odnośnie typów ludzi, którzy uczestniczą w takich wydarzeniach. Można ich podzielić na kilka zasadniczych grup, które przedstawiam poniżej.

Open'er Festival (fot. MuzykaOnet)


1. Muzykoholicy
Traktują festiwal jak pielgrzymkę do Mekki. Nie oddychają tlenem, a muzyką. Śledzą cotygodniowe ogłoszenia kolejnych wykonawców. Tworzą playlisty. Opracowują taktykę. Uprawiają jogging między scenami, żeby zobaczyć jak najwięcej występów. Nie straszny im deszcz, burza czy grad meteorytów. Zrobią wszystko, żeby zobaczyć ukochany zespół na scenie. Po skończonym festiwalu odliczają dni do następnego. Nie są w stanie zapamiętać daty urodzin ukochanej osoby, ale z pamięci recytują line-upy Open'era. Alfabetycznie. 10 lat wstecz.


2. Pokemony
Inaczej evenciarze, kolekcjonerzy opasek. Ich logika wygląda następująco: mieć nie być. Najbardziej wyczekiwany przez nich moment, to wymiana biletu na opaskę. Kolejna do kolekcji! Teraz sięgają mi do łokcia! I nigdy, PRZENIGDY ich nie zdejmę! Afiszują się z nimi na co dzień, żeby wszyscy mogli zobaczyć, gdzie oni nie byli i kogo nie widzieli. No właśnie, kogo? Umm... Mieli gitary i było ich czterech. Całkiem spoko byli. Ale za to patrz, jaki śliczny zielony odcień byl w 2012 roku! Dla nich festiwal to wydarzenie, o którym przeczytali w magazynie lifestylowym, opaska to trofeum, a muzyka... to rzecz drugorzędna.


3. Hipsterzy
Co? Headliner, nie rozśmieszaj mnie. Kto słucha jeszcze tych starych dziadów? Prawdziwe koncerty dzieją się na małej scenie o 4.00 w nocy. Kto gra? Pff, i tak na pewno nie słyszałeś. I tak jestem tutaj ironicznie. Nie sądzisz chyba, że traktuję takie spędy poważnie. Jako znak mojej manifestacji wrzucę pięćset zdjęć na insta. Niech znajomi wiedzą, jak się dla nich poświęcam będąc w tym miejscu.
Są fanami tylko i wyłącznie pierwszych EP-ek wydanych w ilości 10 (słownie: dziesięć). Ktoś wydał longplaya? SPRZEDAŁ SIĘ!
Idealną ilustracją tego typu festiwalowiczów jest ten film. 


4. Surferzy
Wybierają największy tłum, pod największą sceną. Schemat działania: znaleźć dwie osoby, które zechcą cię podsadzić i... płyniesz, gdzie Cię ręce poniosą. W 99% poniosą Cię pod samą scenę, gdzie trafisz w silne objęcia panów ochroniarzy w żółtych koszulkach i przez ułamek sekundy znajdziesz się po drugiej stronie barierki. Po bezpiecznym wyjściu z zakazanej strefy gratulujesz sobie sprawnie przeprowadzonej akcji, po czym cała procedura zaczyna się od początku. Oczywiście, czasem możesz trafić na grupkę osób, która nie uniesie Twojego ciężaru i spadniesz prosto pod ich nogi, ale who cares? Jesteś bliżej sceny, niż byłeś wcześniej!


5. Smerfy
Koczują na polu namiotowym przez cały festiwal. Właściwie przyjechali tylko na jeden zespół, więc po co mają przebijać się przez tłum na inne koncerty? Wolą chillout na leżaczkach pod pretekstem ładowania telefonu. Razem ze znajomymi stworzyli sobie własną pod-wioskę festiwalową, gdzie z uporem maniaka przemycają w kaloszach alkohol z pobliskich sklepów. W nocy uniemożliwiają sen innym festiwalowiczom. Często to właściciele największej flagi na terenie. W przypadku pobytu na polu to znak rozpoznawczy gdzie się NIE rozbijać.


6. Waliziarki
Określenie "szafiarki" w przypadku festiwalu jest raczej niemożliwe. Choć rozmiary ich walizek można przyrównać do małej wielkości szaf. Upychają tam ciuchy i buty na co najmniej miesiąc. Ich łączna wartość to więcej, niż sprzęt supportujących zespołów. Na teren festiwalu wybierają się w 12cm szpilkach i koronkowych sukienkach. Paradują w nich nawet przy deszczu, błocie i 5'C. To właśnie dla nich sieciówki wypuszczają specjalne kolekcje "na muzyczne festiwale". Niepraktycznie? Co z tego? Ludzie patrzą!!

7. Horda fanów
Koncert ich ulubionego zespołu rozpoczyna się o 22.00. Od 12.00 koczują przy bramach czekając na otwarcie. Niczym grupa Usainów Boltów szybko podbiegają do barierek. I okupują miejsce na środku sceny w oczekiwaniu na misterium. Nie chce im się jeść, pić czy sikać. Z uporem buddyjskiego mnicha wytrzymują wszystkie przeciwności losu i tkwią przed sceną niczym posągi. Kiedy długo wyczekiwany zespół wchodzi na scenę wrzeszczą jak jelenie na rykowisku. Znają wszystkie teksty piosenek i nie wahają się zagłuszać wokalisty. Po koncercie czekają na kostki, setlisty i inne fanty. Okupują wejście na backstage w nadziei na zrobienie sobie zdjęcia ze swoimi idolami. Następnie pakują manatki i ruszają za muzykami na następny koncert w trasie. Dajmy na to do Pragi, Berlina czy Antananarywy.

środa, 24 kwietnia 2013

One band - one album


Zestawienie 10 zespołów/wykonawców, którzy w swojej karierze nagrali tylko jeden album.



10. Temple of the Dog - "Temple of the Dog" (1991) 



Grunge'owa supergrupa utworzona po śmierci znanego w muzycznych kręgach Seattle Andy'ego Wooda - wokalisty Mother Love Bone. Tworzyli go m.in. Chris Cornell (Soundgarden), Eddie Vedder (Pearl Jam) i pozostali członkowie MLB. Materiał tworzony był początkowo dla nowych składów, które formowały się w mieście, jednak stylistyka utworów nie pasowała do żadnego z nich. Muzycy postanowili więc zawiązać kolejny projekt, decydowany zmarłemu koledze fo fachu.






9. The Postal Service - "Give Up" (2003)


Indie-rockowo-elektorniczny duet: wokalista Ben Gibbard (znany z Dead Cab for Cutie) oraz producent Jimmy Tamborello. Możecie ich kojarzyć z utworu "Such Great Heights", który był wykorzystywany w serialu "Grey's Anatomy", filmie "Garden State" i reklamach M&M's czy UPS. Jeszcze kilka lat temu Panowie wysyłali mieszane sygnały, że ich współpraca może rozszerzyć się o drugi album. Cóż - ani widu ani słychu.






8. Mother Love Bone - "Apple" (1990) 


W Seatlle każdy z każdym... gra. Mother Love Bone to zespół powstały na prochach formacji Green River i Malfunkshun. Z kolei po tragicznej śmierci wokalisty Andrew Wooda muzycy MLB stworzyli Pearl Jam, który na szczęście działa prężnie do dziś. Sam Wood nie dożył premiery "Jabłka" - zmarł z przedawkowania heroiny dokładnie trzy miesiące wcześniej.







7. Them Crooked Vultures - "Them Crooked Vultures" (2009) 



Utalentowani artyści mają tendencję do angażowania się w kilka projektów na raz. Josh Homme (Kyuss, Queens of the Stone Age, Eagles of Death Metal, The Dessert Sessions), Dave Grohl (ex-Nirvana, Foo Fighters, Dain Bramage) i John Paul Jones (Led Zeppelin) są na to żywym przykładem. Muzycy nagrali album, ot tak sobie - dla przyjemności. Powstał z tego solidny album, oscylujący wokół stoner rockowej stylistyki. Jak można się spodziewać, krytycy piszczeli z radości. I nie doczekali się kontynuacji tego projektu...





6. The Avalanches - "Since I Left You" (2000) 


To jeden z najbardziej kreatywnych albumów w historii muzyki rozrywkowej. Podobno powstał tylko i wyłącznie na bazie sampli zaczerpniętych z muzyki winylowej, filmu, przyrody, dźwięków industrialnych itd. Łączna suma? Ponad 3500 sampli. Trudno wyobrazić sobie rozmiar mrówczej pracy, którą musieli wykonać. Myślę, że się opłacało, bo niemal w każdej recenzji otrzymali maksymalne oceny. I te teledyski...






5. Death From Above 1979 - "You're a Woman, I'm a Machine" (2004)  

Kanadyjski duet, Sebastien Grainger i Jesse F. Keeler, pojawił się na scenie muzycznej w 2004 roku z genialnym albumem "You're a Woman, I'm a Machine". Porządne rockowe, garażowe i brudne granie. Zachwycili i jednocześnie wkurzyli wszystkich. Pograli dwa lata i rozwiązali zespół. Niby wypuścili jakieś EP-ki (EP =/= LP), niby obiecali w 2011, że wracają, niby mają zagrać jeden koncert w 2013 roku. Ale cóż z tego? Wciąż pozostają TYM zespołem z JEDNĄ świetną płytą. I tak proszę państwa marnuje się potencjał.





4. The La's - "The La's" (1990)


Brytyjska grupa z Liverpoolu powstała w latach 80. Lista jego członków to prawie książka telefoniczna. Rozpadali się chyba 4 razy, po czym wracali z ambicjami i weną twórczą (teraz są na etapie "żyjemy i mamy się dobrze"). Jednak ich dyskografia to tylko jedna pozycja, która  liczy sobie już 23 lata. Hipsterskie portale budują tej płycie pomniki. I słusznie, bo to jedni z prekursorów brytyjskiej sceny indie. I wątpię, żeby w swojej karierze nagrali kiedykolwiek płytę-następcę.






3. Lauryn Hill - "The Miseducation of Lauryn Hill" (1998) 



Jedna z najważniejszych artystek nurtu R&B-soul, właścicielka ośmiu nagród Grammy i gigantycznego afro nagrała tylko JEDEN album. Ale za to jaki. Jej debiut sprzedał się w około 20 milionach kopii na całym świecie i do tej pory zdobywa rzesze fanów. Niestety, sama Lauryn popadła w problemy z prawem i czeka ją rok odsiadki w więzieniu (ponoć nie płaciła podatków). Być może miesiące w więziennej celi będą dla niej inspiracją do stworzenia nowego krążka?






2. Jeff Buckley - "Grace" (1994) 


Jeff... To człowiek, który swoim głosem kruszył najtwardsze serca. A ileż kobiecych połamał? Niestety, jego prawdopodobnie świetlaną przyszłość przerwała przedwczesna śmierć. Zostawił nam jednak album, dzięki któremu nigdy nie zostanie zapomniany. Nie mam zamiaru piać peanów na cześć "Grace", bo  WSZYSTKO zostało o tym albumie powiedziane. Wiem, że pośmiertnie wydano "Sketches for My Sweetheart the Drunk", jednak to tylko sesyjne odrzuty. Buckley nie pozwoliłby, żeby ten krążek ujrzał światło dzienne.





1. Sex Pistols - "Never Mind the Bollocks, Here's the Sex Pistols" 


Jeden zespół z jednym krążkiem, który wpłynął na pokolenie młodych ludzi do tego stopnia, że stworzył oddzielną popkulturę. I zmienił oblicze świata. Tego świata. Bunt, anarchia, rebelia, agrafki, glany, pogo, irokezy... Wszystkie pojęcia związane z punkiem są skompresowane w tym albumie. Dlatego nic dziwnego, że właśnie Never Mind The Bollocks trafia na pierwsze miejsce mojego zestawienia. God Save the Queen!