Okładka płyty |
Nie ma co
ukrywać – mamy problem z powrotami legend. Mowa o muzykach, których lata
świetności przypadały na lata 60., 70. (czy jak niektórzy wolą „pokolenie
naszych rodziców”). Rzeczeni artyści mieli wtedy dwadzieścia lat, byli idolami
nastolatków, żyli rock ‘n’ rollowym życiem, nie stronili od alkoholu i
narkotyków a o ich ekscesach rozpisywała się prasa. W swoich karierach nagrali
już albumy, które wpłynęły na kształt muzyki i stanowiły inspirację dla
kolejnych pokoleń. Minęło niemal pół wieku – a jak mawia przysłowie „młodość nie wieczność”
– i nasze gwiazdy muzyki rozrywkowej mają już status „ikon”, „żywych legend”
czy „bóstw stępujących na ziemię”. I niech ktoś tylko rękę (tudzież pióro)
podniesie na to, co już w muzyce uznane za święte. Ekskomunika murowana.
I w tym
miejscu pojawia się nowy album Davida Bowie, zatytułowany „The Next Day”. Kto
zacz Bowie, nie trzeba chyba nikomu mówić. Kolorowy ptak brytyjskiego
show-biznesu, jeden z twórców stylu glamour, prorok disco, szalenie
utalentowany muzyk. Jego niepowtarzalny styl inspirował wszystkich: od
przeciętnego Johna Doe, po gwiazdy takie jak Mick Jagger (koledzy z zespołu krzywo
patrzyli na jego błyszczące kreacje. Nie wspominając o piosence „Angie”, która
rzekomo opowiada o pierwszej żonie Bowiego) czy Cherie Currie z pierwszego
rockowego girlsbandu The Runaways. Żeby opisać jego sylwetkę i wpływ na
popkulturę (bo Mr. Jones jest także muliinstrumentalistą, producentem i
aktorem) należałoby chyba stworzyć dzieło o objętości encyklopedii. Dlatego
ograniczę się tylko do komentarza jego najnowszego krążka.
Po
pierwsze, „The Next Day” nie będzie albumem przełomowym. Nie widzę sensu w
porównywaniu go z legendarnymi albumami przełomu lat 60. i 70. (między innymi
słynną „Trylogią berlińską”) – inne czasy, możliwości techniczne, a sam Bowie
nie jest już młodzieńcem w błyszczących kostiumach, tylko poważnym gentelmanem
w skrojonych na miarę garniturach. Sam materiał jest również skrojony na miarę
samego twórcy: nostalgiczny, nastrojowy, pełen emocjonalnych ballad (moje
ulubione „Valentine’s Day”, niemal musicalowe „You Feel So Lonely You Could Die”
czy promujący krążek „Where Are We Now”). Bowie nie byłby sobą, gdyby nie
wprowadził do albumu elementów tanecznych (otwierające „The Next Day”) i
zadziornych (zalotna sekcja dęta w „Dirty Boys”). Mamy też nieodłączne
syntezatory („If You Can See Me”). Zaskakującym utworem jest zamykający „Heat” –
podkład muzyczny zakrawa niemal na ambient. W połączeniu w niepokojącym, lekko
drgającym głosem artysty i wysokimi partiami skrzypiec tworzy mroczną całość,
od której ciężko się oderwać.
Ważnym
elementem „The Next Day” jest jego strona techniczna. Bowie zaprosił do
współpracy swojego ulubionego producenta Tony’ego Viscontiego, z którym
stworzył m.in. „Heroes” (zachęcam do porównania okładki płyty) czy „Low”. I to
po prosu słychać – album z powodzeniem mógłby ukazać się nawet 20 lat temu.
Visconti nadał mu swoistego „analogowego” charakteru. Oczywiście wszystkie
dźwięki doszlifowane są do połysku, ale osiada na nich lekka mgiełka
przeszłości. Czyżby Panów dopadła melancholia za starymi, dobrymi czasami?
Odpowiadając
na pytanie, jak reagować na powroty legend stwierdzam: spokojnie. Nie oczekujmy
złotych gór, w postaci kolejnych wiekopomnych dzieł. Historia nie zapomni
dokonań Davida Bowiego nawet gdyby wydał płytę, której kompletnie nie dałoby
się słuchać. Taka postać nie ma po prostu szans wypaść z utartego kanonu. Teraz
natomiast nagrywa dla przyjemności, czy wspomnień. Już nie musi toczyć batalii
z rynkiem muzycznym, który sam ukształtował. Wydaje mi się, że nawet poprzez
warstwę graficzną Bowie sam „odcina” się od przeszłości. Pamiętna okładka z „Heroes”
przykryta białym kwadratem z wypisanym tytułem „Kolejny dzień”. Kolejny dzień,
kolejny etap w muzycznej podróży.
Pozwólmy muzykom wykonywać ich
zawód, a sami cieszmy się z tego, że wciąż pozostają aktywni. Bowie udowodnił,
że nadal jest w stanie nagrać bardzo dobry krążek, którego po prostu z
przyjemnością się słucha. Czy jako Ziggiego Stardusta czy jako statecznego
starszego pana – i tak będziemy go kochać.