wtorek, 19 marca 2013

Kolejny dzień z życia Davida Bowiego


            
Okładka płyty



Nie ma co ukrywać – mamy problem z powrotami legend. Mowa o muzykach, których lata świetności przypadały na lata 60., 70. (czy jak niektórzy wolą „pokolenie naszych rodziców”). Rzeczeni artyści mieli wtedy dwadzieścia lat, byli idolami nastolatków, żyli rock ‘n’ rollowym życiem, nie stronili od alkoholu i narkotyków a o ich ekscesach rozpisywała się prasa. W swoich karierach nagrali już albumy, które wpłynęły na kształt muzyki i stanowiły inspirację dla kolejnych pokoleń. Minęło niemal pół wieku –  a jak mawia przysłowie „młodość nie wieczność” – i nasze gwiazdy muzyki rozrywkowej mają już status „ikon”, „żywych legend” czy „bóstw stępujących na ziemię”. I niech ktoś tylko rękę (tudzież pióro) podniesie na to, co już w muzyce uznane za święte. Ekskomunika murowana.
            I w tym miejscu pojawia się nowy album Davida Bowie, zatytułowany „The Next Day”. Kto zacz Bowie, nie trzeba chyba nikomu mówić. Kolorowy ptak brytyjskiego show-biznesu, jeden z twórców stylu glamour, prorok disco, szalenie utalentowany muzyk. Jego niepowtarzalny styl inspirował wszystkich: od przeciętnego Johna Doe, po gwiazdy takie jak Mick Jagger (koledzy z zespołu krzywo patrzyli na jego błyszczące kreacje. Nie wspominając o piosence „Angie”, która rzekomo opowiada o pierwszej żonie Bowiego) czy Cherie Currie z pierwszego rockowego girlsbandu The Runaways. Żeby opisać jego sylwetkę i wpływ na popkulturę (bo Mr. Jones jest także muliinstrumentalistą, producentem i aktorem) należałoby chyba stworzyć dzieło o objętości encyklopedii. Dlatego ograniczę się tylko do komentarza jego najnowszego krążka.
            Po pierwsze, „The Next Day” nie będzie albumem przełomowym. Nie widzę sensu w porównywaniu go z legendarnymi albumami przełomu lat 60. i 70. (między innymi słynną „Trylogią berlińską”) – inne czasy, możliwości techniczne, a sam Bowie nie jest już młodzieńcem w błyszczących kostiumach, tylko poważnym gentelmanem w skrojonych na miarę garniturach. Sam materiał jest również skrojony na miarę samego twórcy: nostalgiczny, nastrojowy, pełen emocjonalnych ballad (moje ulubione „Valentine’s Day”, niemal musicalowe „You Feel So Lonely You Could Die” czy promujący krążek „Where Are We Now”). Bowie nie byłby sobą, gdyby nie wprowadził do albumu elementów tanecznych (otwierające „The Next Day”) i zadziornych (zalotna sekcja dęta w „Dirty Boys”). Mamy też nieodłączne syntezatory („If You Can See Me”). Zaskakującym utworem jest zamykający „Heat” – podkład muzyczny zakrawa niemal na ambient. W połączeniu w niepokojącym, lekko drgającym głosem artysty i wysokimi partiami skrzypiec tworzy mroczną całość, od której ciężko się oderwać.


            Ważnym elementem „The Next Day” jest jego strona techniczna. Bowie zaprosił do współpracy swojego ulubionego producenta Tony’ego Viscontiego, z którym stworzył m.in. „Heroes” (zachęcam do porównania okładki płyty) czy „Low”. I to po prosu słychać – album z powodzeniem mógłby ukazać się nawet 20 lat temu. Visconti nadał mu swoistego „analogowego” charakteru. Oczywiście wszystkie dźwięki doszlifowane są do połysku, ale osiada na nich lekka mgiełka przeszłości. Czyżby Panów dopadła melancholia za starymi, dobrymi czasami?
            Odpowiadając na pytanie, jak reagować na powroty legend stwierdzam: spokojnie. Nie oczekujmy złotych gór, w postaci kolejnych wiekopomnych dzieł. Historia nie zapomni dokonań Davida Bowiego nawet gdyby wydał płytę, której kompletnie nie dałoby się słuchać. Taka postać nie ma po prostu szans wypaść z utartego kanonu. Teraz natomiast nagrywa dla przyjemności, czy wspomnień. Już nie musi toczyć batalii z rynkiem muzycznym, który sam ukształtował. Wydaje mi się, że nawet poprzez warstwę graficzną Bowie sam „odcina” się od przeszłości. Pamiętna okładka z „Heroes” przykryta białym kwadratem z wypisanym tytułem „Kolejny dzień”. Kolejny dzień, kolejny etap w muzycznej podróży.
Pozwólmy muzykom wykonywać ich zawód, a sami cieszmy się z tego, że wciąż pozostają aktywni. Bowie udowodnił, że nadal jest w stanie nagrać bardzo dobry krążek, którego po prostu z przyjemnością się słucha. Czy jako Ziggiego Stardusta czy jako statecznego starszego pana – i tak będziemy go kochać. 


środa, 13 marca 2013

The only good rock star is a dead rock star*



W świecie muzyki rockowej pechową liczbą wcale nie jest trzynastka. Za to artyści drżą na samą myśl o zbliżających się 27 urodzinach. Dlaczego? Ot, za sprawą rock'n'rollowej klątwy - Klubu 27. Cóż to za twór?
Po części stworzyło go zrządzenie losu, po części media.

Pomór zaczął się już w latach 30. Pojęcia "gwiazda" i "branża" były jeszcze w powijakach, a "rock" właściwie jeszcze nie istniał. Mimo to, klątwa zbierała już pierwsze żniwo. Jedną z jej ofiar był bluesman Robert Johnson (16 sierpnia 1938), bez którego za gitary być może nie chwyciliby najwięksi wirtuozi naszych czasów, z Dylanem, Claptonem, Richardsem i Plantem na czele. Nie ważne czy sam Johnson sprzedał duszę diabłu, czy zatruł się strychniną - nie dożył swoich 27. urodzin.
Opisanie wszystkich muzyków zmarłych w wieku 27 lat zajęłoby dziesiątki stron (zapraszam do lektury mojego licencjatu) a sama lista, według amerykańskiego badacza Erica Segalstada, liczy ponad 30 nazwisk. Ograniczmy się do tych najważniejszych:
- Brian Jones, założyciel The Rolling Stones -  utopił się 3 lipca 1969 roku w basenie swojej nowo nabytej posiadłości (ciekawostka: wcześniej należała ona do autora "Kubusia Puchatka").
- Jimi Hendrix, bóg gitary elektrycznej - po przedawkowaniu barbiturantów zadusił się własnymi wymiocinami 18 września 1970 roku.
- Janis Joplin, jeden z największych kobiecych głosów w historii zamilkł 4 października 1970 roku po przedawkowaniu heroiny
- Jim Morrison, lider The Doors i samozwańczy Król Jaszczurów zmarł na zawał serca po przedawkowaniu narkotyków i alkoholu 3 lipca 1971 roku
- D. Boon, lider formacji Minutemen zginął w wypadku samochodowym 22 grudnia 1985 roku
- Kurt Cobain, frontman Nirvany i głos flanelowego pokolenia grunge'owców popełnił samobójstwo 5 kwetnia 1994 roku
... i tak dalej i tak dalej.

A posłuchać próbek tych państwa można na mojej króciutkiej spoti-liście.

Jednak mój 51 kamień milowy uzupełniający prześliczny timeline "The Guardian" ląduje przy dacie 23 lipca 2011 roku, kiedy to w Londynie pod Camden Square 30 znaleziono martwą Amy Winehouse. Sekcja zwłok wykazała, że artystka wypiła zbyt dużą ilość alkoholu po okresie abstynencji i odwyku. I wtedy o Klubie 27 zrobiło się głośno. Media na całym świecie przypisywały przedwczesną śmieć Amy klątwie, która dziwnym zbiegiem okoliczności dotyka muzyków (często klątwa = traktowanie organizmu całą tablicą Mendelejewa na raz). Sam termin, choć nieświadomie, ukłuła matka Kurta Cobaina. Kiedy dziennikarz "The Associated Press" przeprowadzał z nią wywiad po śmierci syna powiedziała "Mówiłam, żeby nie dołączał do tego głupiego klubu". Wendy Cobain, chodziło o wujka i dziadka muzyka, którzy również popełnili samobójstwo. Media dopisały sobie jednak ciekawszą historię: w końcu wielkim idolem Kurta był Hendrix - może chciał skończyć tak jak on?

Wracając do Panny Winehouse - absolutnie nie dam sobie wmówić, że to kolejna z TYCH śpiewających o złamanym sercu kobietek, jakich mnóstwo na scenie. Głos jak stara Afroamerykanka, dojrzałość tekstów, własnoręcznie tworzona muzyka, retro-styl, który teraz podrabia co druga wokalistka. Lekka pomoc Marka Ronsona i mamy gwiazdę na międzynarodową skalę. Czas pokazał, że jej miejsce było raczej w zadymionych klubach Camden Town, niż na gigantycznych scenach festiwali. Delikatna i krucha, nie tylko fizycznie, została wykończona przez żarłoczny show-biznes, nieszczęśliwe związki i własnego ojca (Drogi Mitchellu Winehouse - karma Cię za to dopadnie!).
Gdyby nie Amy, nie byłoby renesansu retro.
Gdyby nie Amy, nie byłoby ambitnego żeńskiego popu (ach, te jazzująco-bluesujące wstawki).
Gdyby nie Amy, nie byłoby Adele i mnóstwa innych śpiewających Brytyjek.
Gdyby nie Amy, świat nie wiedziałby, że zespół The Zutons nagrali piosenkę "Valerie" (wybaczcie chłopaki, ale niech mi ktoś powie, że ORYGINAŁ brzmi lepiej niż COVER).
I niestety, gdyby nie Amy, może zapomnielibyśmy o niefortunnym Klubie 27...


Amy Winehouse w spray'u Banksy'ego @ Camden, Londyn





*Zainteresowanych odsyłam do Google Grafika.