środa, 24 kwietnia 2013

One band - one album


Zestawienie 10 zespołów/wykonawców, którzy w swojej karierze nagrali tylko jeden album.



10. Temple of the Dog - "Temple of the Dog" (1991) 



Grunge'owa supergrupa utworzona po śmierci znanego w muzycznych kręgach Seattle Andy'ego Wooda - wokalisty Mother Love Bone. Tworzyli go m.in. Chris Cornell (Soundgarden), Eddie Vedder (Pearl Jam) i pozostali członkowie MLB. Materiał tworzony był początkowo dla nowych składów, które formowały się w mieście, jednak stylistyka utworów nie pasowała do żadnego z nich. Muzycy postanowili więc zawiązać kolejny projekt, decydowany zmarłemu koledze fo fachu.






9. The Postal Service - "Give Up" (2003)


Indie-rockowo-elektorniczny duet: wokalista Ben Gibbard (znany z Dead Cab for Cutie) oraz producent Jimmy Tamborello. Możecie ich kojarzyć z utworu "Such Great Heights", który był wykorzystywany w serialu "Grey's Anatomy", filmie "Garden State" i reklamach M&M's czy UPS. Jeszcze kilka lat temu Panowie wysyłali mieszane sygnały, że ich współpraca może rozszerzyć się o drugi album. Cóż - ani widu ani słychu.






8. Mother Love Bone - "Apple" (1990) 


W Seatlle każdy z każdym... gra. Mother Love Bone to zespół powstały na prochach formacji Green River i Malfunkshun. Z kolei po tragicznej śmierci wokalisty Andrew Wooda muzycy MLB stworzyli Pearl Jam, który na szczęście działa prężnie do dziś. Sam Wood nie dożył premiery "Jabłka" - zmarł z przedawkowania heroiny dokładnie trzy miesiące wcześniej.







7. Them Crooked Vultures - "Them Crooked Vultures" (2009) 



Utalentowani artyści mają tendencję do angażowania się w kilka projektów na raz. Josh Homme (Kyuss, Queens of the Stone Age, Eagles of Death Metal, The Dessert Sessions), Dave Grohl (ex-Nirvana, Foo Fighters, Dain Bramage) i John Paul Jones (Led Zeppelin) są na to żywym przykładem. Muzycy nagrali album, ot tak sobie - dla przyjemności. Powstał z tego solidny album, oscylujący wokół stoner rockowej stylistyki. Jak można się spodziewać, krytycy piszczeli z radości. I nie doczekali się kontynuacji tego projektu...





6. The Avalanches - "Since I Left You" (2000) 


To jeden z najbardziej kreatywnych albumów w historii muzyki rozrywkowej. Podobno powstał tylko i wyłącznie na bazie sampli zaczerpniętych z muzyki winylowej, filmu, przyrody, dźwięków industrialnych itd. Łączna suma? Ponad 3500 sampli. Trudno wyobrazić sobie rozmiar mrówczej pracy, którą musieli wykonać. Myślę, że się opłacało, bo niemal w każdej recenzji otrzymali maksymalne oceny. I te teledyski...






5. Death From Above 1979 - "You're a Woman, I'm a Machine" (2004)  

Kanadyjski duet, Sebastien Grainger i Jesse F. Keeler, pojawił się na scenie muzycznej w 2004 roku z genialnym albumem "You're a Woman, I'm a Machine". Porządne rockowe, garażowe i brudne granie. Zachwycili i jednocześnie wkurzyli wszystkich. Pograli dwa lata i rozwiązali zespół. Niby wypuścili jakieś EP-ki (EP =/= LP), niby obiecali w 2011, że wracają, niby mają zagrać jeden koncert w 2013 roku. Ale cóż z tego? Wciąż pozostają TYM zespołem z JEDNĄ świetną płytą. I tak proszę państwa marnuje się potencjał.





4. The La's - "The La's" (1990)


Brytyjska grupa z Liverpoolu powstała w latach 80. Lista jego członków to prawie książka telefoniczna. Rozpadali się chyba 4 razy, po czym wracali z ambicjami i weną twórczą (teraz są na etapie "żyjemy i mamy się dobrze"). Jednak ich dyskografia to tylko jedna pozycja, która  liczy sobie już 23 lata. Hipsterskie portale budują tej płycie pomniki. I słusznie, bo to jedni z prekursorów brytyjskiej sceny indie. I wątpię, żeby w swojej karierze nagrali kiedykolwiek płytę-następcę.






3. Lauryn Hill - "The Miseducation of Lauryn Hill" (1998) 



Jedna z najważniejszych artystek nurtu R&B-soul, właścicielka ośmiu nagród Grammy i gigantycznego afro nagrała tylko JEDEN album. Ale za to jaki. Jej debiut sprzedał się w około 20 milionach kopii na całym świecie i do tej pory zdobywa rzesze fanów. Niestety, sama Lauryn popadła w problemy z prawem i czeka ją rok odsiadki w więzieniu (ponoć nie płaciła podatków). Być może miesiące w więziennej celi będą dla niej inspiracją do stworzenia nowego krążka?






2. Jeff Buckley - "Grace" (1994) 


Jeff... To człowiek, który swoim głosem kruszył najtwardsze serca. A ileż kobiecych połamał? Niestety, jego prawdopodobnie świetlaną przyszłość przerwała przedwczesna śmierć. Zostawił nam jednak album, dzięki któremu nigdy nie zostanie zapomniany. Nie mam zamiaru piać peanów na cześć "Grace", bo  WSZYSTKO zostało o tym albumie powiedziane. Wiem, że pośmiertnie wydano "Sketches for My Sweetheart the Drunk", jednak to tylko sesyjne odrzuty. Buckley nie pozwoliłby, żeby ten krążek ujrzał światło dzienne.





1. Sex Pistols - "Never Mind the Bollocks, Here's the Sex Pistols" 


Jeden zespół z jednym krążkiem, który wpłynął na pokolenie młodych ludzi do tego stopnia, że stworzył oddzielną popkulturę. I zmienił oblicze świata. Tego świata. Bunt, anarchia, rebelia, agrafki, glany, pogo, irokezy... Wszystkie pojęcia związane z punkiem są skompresowane w tym albumie. Dlatego nic dziwnego, że właśnie Never Mind The Bollocks trafia na pierwsze miejsce mojego zestawienia. God Save the Queen!

piątek, 19 kwietnia 2013

Covery popularniejsze od oryginałów


Nie, w tym „artykuliku” nie będziemy dyskutować o tym, czy covery są profanacją oryginalnych piosenek. Osobiście, nie mam przeciwko nim absolutnie nic. Jest jednak jedna granica tego procederu, której przekroczenie przyprawia mnie o palpitacje serca. Mianowicie, kiedy to przeróbka staje się bardziej popularna od pierwotnej wersji. Co więcej – utrwala się w pamięci słuchaczy tak bardzo, iż wydaje im się, że to ów cover jest oryginałem. Poniżej przedstawiam piosenki, które prawdziwą sławę zyskały jako covery. Wybór jest absolutnie subiektywny – zachęcam do dopisywania kolejnych przypadków choroby.

Internety


1. „Heartbeats” – oryginał: The Knife; cover: Jose Gonzalez
To największy szlagier synth-popowego duetu ze Szwecji. Piosenka pochodzi z płyty „Deep Cuts” z 2004 roku. Kilka miesięcy później chłopak z gitarą przerobił ten dyskotekowy, taneczny kawałek na rzewną akustyczną balladkę. Co więcej, bez skrupułów udostępnił swoją wersję do reklamy telewizorów Sony. Cover szybko zyskał popularność i trafił do radia.

<prywata> O wersji Gonzalesa dowiedziałam się całkiem niedawno. Na posiadówce u znajomych bawiłam się w DJ-a i  kiedy wybrzmiało „Heartbeats” jeden z obecnych zapytał mnie, który zespół tak bezczelnie przerobił Jose na jakieś dicho. Dobrze, że nie było noży na wierzchu</prywata>


2. “Bang Bang (My Baby Shot Me Down)” – oryginał: Cher; cover: Nancy Sinatra
Tak proszę państwa, pierwszą, która zaśpiewała słynne “bang-bang” wcale nie była ubrana w różowe kowbojki panna Sinatra. 1966 roku piosenka została napisana przez Sonnego Bono dla jego ówczesnej partnerki… Cher! Tą informacją zwykłam łamać światopoglądy fanów „Kill Billa”. W związku z tym, że widziałam ten film zylion razy, światopoglądy były łamane z częstotliwością, z jaką Czarna Mamba łamała kości samurajów O-Ren. Oczywiście nie muszę pisać, którą wersję wybrał Tarantino do soundtracku.

<ciekawostka z rodzinnego podwórka> Jeśli miałabym wybierać, która z wielu wersji „Bang Bang” jest najlepsza, bez zastanowienia wybrałabym tę Ani Dąbrowskiej z albumu „aniamovie”. Tam naprawdę słychać trzask łamanego serca. </ciekawostka z rodzinnego podwórka>


3. „Jolene” – oryginał: Dolly Parton; cover: The White Stripes
Piosenka o kobiecie, która prosi inną, żeby przestała romansować z jej facetem po prostu nie mogła być napisana przez faceta.. Utwór pochodzi z płyty o tym samym tytule i datuje się na rok 1974. Jego autorką jest artystka country Dolly Parton. W 2004 roku utwór trafił w ręce Jacka White’a, który zrobił z tego akustycznego i chwytliwego kawałka prawdziwie jazgoczący, hałaśliwy, błagalny lament w wersji stereo. Numer wspiął się na szczyt zestawień i rozpoczął falę na męskie covery tej piosenki. Teraz każdy szanujący się singer-songwriter ze złamanym sercem musi zagrać „Jolene”. Przynajmniej raz. Roniąc ukradkiem łzę. Chyba mają to w swoich „know-how”.

<guilty pleasure> Chrześniaczka Pani Parton od niedawna wykonuje „Jolene”. Z pozytywnym skutkiem. Można powiedzieć, że dorównuje Dolly z lat młodzieńczych. Mowa o Miley Cyrus. Niech polecą na mnie gromy, ale „cukierkowa gwiazdka Disney’a” po prostu daje radę. </guilty pleasure>


4. „Sweet Dreams (Are Made of This)” – oryginał: Eurythmics, cover: Marylin Manson
Lata 80. – era disco. Podobno charakterystyczne turumturum turumturum ujrzało światło dzienne zupełnie przypadkiem. Muzycy wpadli na pomysł, żeby linię basu zagrać od tyłu na syntezatorze analogowym. Dołóżmy do tego Annie Lennox w garniturze i włosami zafarbowanymi na pomarańczowo. Puf! I tak powstał hit. Hit, który ponad 10 lat później przygruchali sobie metalowcy za sprawą Marylina Mansona. Przearanżował on kawałek spod kuli dyskotekowej na mroczny i schizofreniczny utwór. Później, wersja Mansona trafiła do horroru  „Dom na przeklętym wzgórzu” i w świadomości społecznej już zawsze będzie kojarzyła się z opuszczonym domem wariatów. I imprezami na Halloween.

<ciekawostka> Manson jest mistrzem coverów. Przerobił mnóstwo popowych piosnek na wersje metalowe, przy których mroczna brać bez wstydu może tupać glanem. Ot choćby „Personal Jesus” Depeche Mode, czy „Tainted Love” Glorii Jones (nie Soft Cell!). Na Mansonwiki (no laughing matter) znajdziecie sobie całą listę  </ciekawostka>


5. “Hallelujah” – oryginał: Leonard Cohen; cover: Jeff Buckley
Wszyscy kojarzymy ten utwór z rozdzierającą serce interpretacją Buckley’a. Dodajmy do tego tragiczną śmierć młodziutkiego artysty, żeby utwór stał się hitem. Jeff włączył go do swojego debiutanckiego (i notabene genialnego) albumu „Grace” z 1994 roku. To właśnie jego wersja trafiła na ścieżki dźwiękowe kilku filmów i podbiła serca słuchaczy na całym świecie. Oryginał natomiast był tak zwaną „zapchaj dziurą” w trakcie sesji nagraniowej albumu „Various Positions” Leonarda Cohena z 1984 roku. Wytwórnia Columbia nie była przekonana, czy warto zainwestować pieniądze w wydanie tej piosenki. Mocna linia basu, wychodzące na pierwszy plan chóry i niski, mrukliwy wokal Cohena staje w zupełnej opozycji, do tego co stworzył Buckley.

<rekord> „Hallelujah” doczekała się około 250 oficjalnych coverów, które ukazały się na albumach innych twórców. Ciekawa jestem, czy to za sprawą Cohena czy Buckleya </rekord>


6. “I Will Always Love You” – oryginał: Dolly Parton; cover: Whitney Houston
Szok i niedowierzanie? A jednak. Utwór powstał w 1973 roku i jest delikatną balladą o miłości aż po grób. Niestety, bez happy endu. W latach 90. Twórcy filmu „Bodyguard” zaangażowali Houston, żeby zaaranżowała piosenkę na potrzebę tegoż obrazu. Efekt? Jeden z najbardziej epickich i pompatycznych love-songów w historii (może mu dorównać ewentualnie „My Heart Will Go On”). Tym razem, z happy endem (co miało nie podobać się Parton).

<szołbiz> Koniec końców wersja Whitney została polem manewrowym dla początkujących wokalistek. Jeśli wyciśniesz ten kawałek bez fałszywej nuty, szczególnie w końcowej części utworu, moje gratulacje – masz kawał głosu. Chociaż z drugiej strony, teraz dziewczątka w talent shows wyżywają się na Adele… </szołbiz>


7. „Hurt” – oryginał: Nine Inch Nails; cover: Johnny Cash
Starszy pan, wzruszający klip, gitara i pianino w tle. Rozliczenie całego życia. Jak na ironię, był to ostatni hit Casha przed śmiercią. Artysta miał sam poprosić oryginalnego twórcę utworu, o możliwość jego coverowania. Trent Reznor zgodził się, aczkolwiek pomysł wydał się mu absurdalny. I wydałby się taki chyba każdemu z nas. Industrialny, psychodeliczny utwór, apoteoza samodestrukcji. Pulsująca perkusja i przeszywający skowyt Reznora nijak nie pasuje do dystyngowanego staruszka. A jednak to wersja Casha osiągnęła niesamowity sukces, zgarniając krocie nagród, w tym prestiżowe statuetki Grammy.

<ciekawostka> Kiedy Trent Reznor zobaczył teledysk stworzony przez Casha powiedział, że czuł się, jakby ktoś odbił mu dziewczynę, bo piosenka, którą właśnie usłyszał, już nie należy do niego. Wykrarkał. </ciekawostka>


8. „I Love Rock’n’Roll” – oryginał: The Arrows; cover: Joan Jett and the Blackhearts
Jeden z naczelnych hymnów rocka mógłby leżeć gdzieś w stercie płyt winylowych, gdyby nie kobieta – Joan Jett. Szara eminencja The Runaways usłyszała go po raz pierwszy w trakcie pobytu w Wielkiej Brytanii. Kiedy rozpadł się pierwszy babski rockband (głównie przez uzależnienie od narkotyków nastoletniej wokalistki Cherie Currie), właśnie ta piosenka dała jej porządnego kopa, do dalszego tworzenia. Weźcie dowolną listę „100 najlepszych kawałków w historii muzyki rozrywkowej” – jej cover na pewno tam będzie.

<cover coveru> Za „I Love Rock’n’Roll” wzięła się także Britney Spears. Tę wersję z kolei dorzuciłabym do listy „Największych profanacji w muzyce rozrywkowej”. I ten teledysk… Widzę milion powodów, dla których Brit miałaby wić się na motocyklu. </cover coveru>


9. „Summertime” – oryginał: George Gershwin; cover: Janis Joplin
Niektórym trudno w to uwierzyć, ale sztandarowy utwór wielkiej Janis nie był napisany dla niej. „Summertime” powstało 1935 roku, jako utwór do opery (sic!) „Porgy and Bess”. Później, stał się jazzowym standardem, który wykonywała między innymi Billie Holiday. Joplin, jako wielka fanka twórczości Holiday dołączyła utwór do swojego repertuaru.

<wikiwiedza> Wikipedia twierdzi, że „Summetime” ma 33 tysiące coverów wykonywanych przez solistów lub zespoły. Ciekawa jestem, jak to policzyli. </wikiwiedza>


10. „Dazed And Confused” – oryginał: Jake Holmes; cover: Led Zeppelin
To jeden z niechlubnych epizodów z historii zespołu Led Zeppelin. W telegraficznym skrócie, Page przearanżował utwór na psychodeliczną suitę przypisując sobie autorstwo piosenki. Urażony Holmes wysłał do grupy list, w którym upomniał się o należne mu autorstwo. Nigdy jednak nie otrzymał ani gorsza wynagrodzenia, czy wzmianki na okładce „Led Zeppelin (I)”. Nie wniósł jednak sprawy do sądu. A szkoda, bo jego akustyczna i jednocześnie bardzo buntownicza wersja powinna zebrać wszelkie laury.

<ciekawostka> Jak na legendę rocka, Led Zeppelin mają dużą tendencję do coverowania. Żeby nie szastać wieloma przykładami: „Babe, I'm Gonna Leave You” (Anne Bredon/Joan Baez), „Gallows Pole” (Leadbelly), „I Can't Quit You Baby” (Otis Rush), „When the Levee Breaks” (Memphis Minnie & Kansas Joe McCoy), “You Shook Me” (Muddy Waters) itd. </ciekawostka>


11. “Hound Dog” – oryginał: Big Mama Thornton; cover: Elvis Presley
Król rock’n’rolla niestety nie napisał tego utworu. To silny bluesowy utwór, wykonywany przez obdarzoną niezwykłym głosem Thornton. Jednak to taneczna wersja Elvisa trafiła do serc, lub raczej bioder, słuchaczy. Wydaje mi się, że pod koniec lat 50. Elvis mógłby scoverować absolutnie wszystko, a i tak stałoby się hitem. Pytanie, czy przetrwałby próbę czasu. „Hound Dog” do tej pory ma się dobrze, a jego kolejne wersje korespondują  raczej z aranżacją Presleya.

<film a muzyka> Ów cover doczekał się własnego filmu, pod tym samym tytułem. Opowiada on historię młodziutkiej fanki Presleya (w tej roli obłędna Dakota Fanning), która za wszelką cenę chce dostać się na koncert Króla. Nie będę nikomu psuć fabuły, jednak w jednej ze scen dowiaduje się, że Presley nie jest autorem jej ulubionej piosenki. Moment, kiedy ogląda czarnoskórą kobietę improwizującą na motywie z „Hound Dog” jest kulminacyjnym punktem historii. Polecam! </film a muzyka>


12. „The Man Who Sold the World” – oryginał; David Bowie; cover: Nirvana
Nirvana podjęła się przeróbki utworu Bowiego podczas słynnego występu MTV Unplugged w 1993 roku. I cóż z tego, że na koniec Cobain wyraźnie zaznaczył, że była to piosenka Davida. Pokolenie X przyjęło jak swoją. Bowie natomiast będzie musiał się o nią upominać. Ponoć, kiedy grywał utwór na trasach koncertowych w latach 90. dzieciaki po koncercie gratulowały mu dobrego gustu muzycznego. Bo przecież gra w Nirvanę. Policzek, prawda?


13. „Valerie” – oryginał: The Zutons; cover: Amy Winehouse
Producent Mark Ronson wywęszył potencjał, a Amy zgodziła się na współpracę. „Więzienna” piosenka Zutonsów została przerobiona na retro-amy-style. Kawałek wywindował najpierw na szczyty brytyjskich zestawień, później pokochał go cały świat. Nie jestem pewna czy The Zutons powinni się cieszyć czy płakać – w końcu, gdyby nie ten cover mogliby utonąć w oceanie indie zespołów.


Nie kto pierwszy, lecz kto lepszy. Jednak autor jest tylko jeden.

UPDATE

14. "Not in Love" - orygniał: Platinum Blonde; cover: Crystal Castles

15. "Limit to Your Love" - oryginał: Feist; cover: James Blake

czwartek, 11 kwietnia 2013

Bloodgroup @ Forty Kleparz

Bloodgroup @ Forty Kleparz


Fenomen Islandii nigdy nie przestanie mnie zaskakiwać. Państwo, które zamieszkuje 1/3 Krakowa ma więcej międzynarodowych gwiazd niż cała Polska. Kiedykolwiek. Czy trend pociągnęła ekscentryczna Bjork i melancholijni Sigur Rós? Być może, ale dla mnie, ten naród ma po prostu muzykę we krwi. Transfuzję elektronicznych brzmień Północy przeprowadził kwartet Bloodgroup, który już po raz trzeci odwiedził gród Kraka. Tym razem, zespół promuje swoje najnowsze wydawnictwo: "Tracing Echoes".

To niesamowite, jak z niszowego zespołu, niemal na naszych oczach kiełkuje międzynarodowa gwiazda. "Oni już doskonale wiedzą, co robią" - to pierwsza myśl, która przebiegła mi przez głowę, kiedy Islandczycy weszli na scenę. Ciemność na sali, jedyne, co można wychwycić to wąskie strużki światła padające zza pleców artystów. Ciężkie chmury dymu snują się po całej scenie. I nagle słyszymy jednocześnie delikatny i stanowczy głos Sunny Þórisdóttir. To delikatna blondyneczka o spojrzeniu tak przenikliwym, że bez trudu mógłby kruszyć mury. Hipnotyzerka. Po jej lewej stronie szalał Janus Rasmussen - sceniczne zwierzę, które zaraża entuzjazmem, dzieli się swoją energią z publicznością. Kiedy on każe skakać, nikt nie stoi obojętnie. Czyż to nie cecha prawdziwego frontmana? Występ rozpoczęli delikatniejszymi kompozycjami. Jednak show powoli nabiera tempa. Scenę rozświetla faeria barw, a mroczne misterium zamienia się w rave'ową dyskotekę z rockowym pazurem. Wystarczyły takie hiciory jak "Overload", czy "This Heart" żeby rozruszać całą salę. Ekipa do ostatnich sekund koncertu zadbała o eklektyzm - show zakończył się dubstepowymi wariacjami w okół motywu z "Pro Choice".

Bloodgroup @ Forty Kleparz


Kiedy widziałam ich dwa lata temu, byli zaledwie ciekawostką. Jednak chwytliwe brzmienie i charyzma sceniczna spowodowały, że nie mogłam przejść obok nich obojętnie. "Sticky Situation" i "Dry Land" porównywano (nie wiem, czy koniecznie, bo są na tyle charakterystyczni, że wszelkie porównania są zbędne) do osiągnięć The Knife. I proszę, w tym roku oba składy wydały płytę. Jednak o ile szwedzcy tytani już dawno doszli do etapu "żywej legendy", o tyle Bloodgroup dopiero na podobną renomę zapracowuje. I nie zdziwię się, jeśli kiedyś będą grali na największych europejskich scenach.


Bloodgroup @ Forty Kleparz

Bloodgroup @ Forty Kleparz

Bloodgroup @ Forty Kleparz

Bloodgroup @ Forty Kleparz

Bloodgroup @ Forty Kleparz

Bloodgroup @ Forty Kleparz

Bloodgroup @ Forty Kleparz

Bloodgroup @ Forty Kleparz

Bloodgroup @ Forty Kleparz

Bloodgroup @ Forty Kleparz

czwartek, 4 kwietnia 2013

alt-J - "An Awesome Wave" /recenzja/



Okładka płyty


Gdyby istniała moda na figury geometryczne, można by było spokojnie uznać, że żyjemy w czasach trójkąta. Gdyby kultura alternatywna potrzebowała godła, byłby to na pewno trójkąt. Ów trend sprytnie wyprzedził brytyjski kwartet, który w 2007 roku ochrzcił się „alt-J”. To skrót klawiszowy komputerów z nadgryzionym jabłuszkiem oznaczający po prostu deltę (∆).  Jednak jeśli ktoś nie traktuje poważnie nerdów z instrumentami w rękach, niech natychmiast zweryfikuje swoje poglądy. Chłopaki z Leeds mają wszelkie predyspozycje do wspięcia się na szczyt. Na swój debiut kazali czekać aż 5 lat, jednak warty był każdego dnia. Ich pierwszy album zatytułowany „An Awesome Wave” zgarnął już najważniejsze brytyjskie wyróżnienie, nagrodę Mercury, wygrywając między innymi z niekwestionowaną sensacją 2012 roku – „Devotion” Jessie Ware. W moim prywatnym rankingu „Fala” była pozycją numer jeden. Tak oryginalnego albumu, w czasach kultury „ctrl-c, ctrl-v” ze świecą szukać.
Fraza, która powtarzała się w większości recenzji głosiła: „album na każdy nastrój, na każdą porę doby, dla każdego”. Ponoć, jeśli coś jest dla wszystkich, jest tak naprawdę dla nikogo. Nie w tym przypadku. Delty delikatnie modelują nastrój słuchacza, uwydatniając jego nastrój w trakcie kolejnych minut odsłuchu płyty. Mieszkali w akademiku, obowiązywała ich cisza nocna, nie mogli więc używać agresywnych gitar, czy ciężkich partii perkusyjnych. Stworzyło to niesamowity efekt intymności i więzi z muzyką. Uwielbiane przez dziennikarzy szufladkowanie nie zda się tu na nic. Chłopaki oscylują w okół każdego gatunku: od popu, przez hip-hop, trip-hop, folk, world, aż po rocka. I co najważniejsze – nie jest to wymuszona oryginalność! Mimo tak olbrzymiego rozwarstwienia „An Awesome Wave” brzmi niesamowicie spójnie.


Płyta została podzielona na trzy „części”. Rozpoczyna ją „Into”, w którym zespół przedstawia swoją dewizę: kłaniając się „armacie” popkultury mają gdzieś, co myślą inni, nie podążają za kanonami piękna, lecz wyznaczają własne wychodząc poza nakreślone ramy. Druga, to „Interludes” – przerywniki pomiędzy utworami właściwymi (część trzecia), które służą jako wprowadzenie do nich. Pierwszą dłuższą piosenką jest „Tessellate” (czym jest teselacja?), psychodeliczna ballada o filozofii miłości w XXI wieku. Warto też zwrócić uwagę na teledysk przedstawiający współczesną Szkołę Ateńską. Oto jak muzyka obnaża rzeczywistość.  Czy ktoś jest w stanie potraktować poważnie utwór zatytułowany „Pustaki”? „Breezeblocks” to opis trudnych relacji damsko-męskich, który podobnie jak poprzednik nabierakształtu dopiero z obrazem. Alt-J oparło ten utwór o książkę  „Where The Wild Things Are”, i teorię, że często kochamy tak mocno, że nieświadomie ranimy najbliższą nam osobę. Kolejna przerwa na oddech („Interlude II”) i delta serwuje „Coś dobrego” z obłędną partią klawiszową. Wakacyjno-hawajskie bujające„Dissolve Me”. „Matilda” nawiązująca do filmu „Leon Zawodowiec”, subtelne „Ms”, gdzie na pierwszy plan wystawiono dzwoneczki i chórki, najmocniejsze na płycie synthpopowe „Fitzpleasue”… stop. „Interlude III” chłodzi rozbuchane emocje i zatrzymuje się tuż przed kałużą krwi. „Bloodflood” brzmi jak soundtrack do spaceru po miejscu niedawnej zbrodni. Nic dziwnego – to muzyczna interpretacja „American Psycho”.  Już w historii zauważono, że najlepszego wina nie podaje się na koniec. „Taro” to prawdziwa perełka. Opowiada historię tragicznie zmarłych kochanków: Roberta Capy i Gerdy Taro. Obydwoje byli fotografami wojennymi, obydwoje zginęli w trakcie wykonywania zawodu. Na szczególną uwagę zasługuje egzotyczna partia gitarowa. Jak osiągnięto ten efekt? Ot rolka izolacji. Kto nie wierzy, niech przekona się na własne oczy
Niebanalne melodie, łamane rytmy i teksty „o czymś”. Angielscy debiutanci obalili stwierdzenie, że w muzyce wszystko zostało już powiedziane. „An Awesome Wave” nie można zarzucić prawie niczego: jest oryginalnie, ambitnie, z mnóstwem intertekstualności. Nie znam wzoru na deltę. Dobrze, że Alt-J uważali na matmie.