czwartek, 30 maja 2013

Wreszcie czuję, że żyję, czyli Primavera Sound 2013

Dzisiaj mija dokładnie tydzień od pierwszego "pełnoprawnego" dnia Primavery Sound 2013. Do tej pory nie mogę otrząsnąć się z tego, co przeżyłam w słonecznej stolicy Katalonii. Myślę, że jeszcze długo nie będę mogła w miarę obiektywnie i bez emocji wypowiadać się o barcelońskim festiwalu. Nie będę opisywać każdego koncertu, który udało mi się zobaczyć, bo wyszłaby z tego powieść o objętości "Wojny i pokoju". Czuję jednak, że jestem winna światu i sobie kilka słów na temat tego wydarzenia.

Line-up Primavera Sound 2013


Parc del Forum jest najlepszym terenem festiwalowym we wszechświecie. To olbrzymia lokalizacja tuż przy linii brzegowej Morza Śródziemnego. Znajduje się tam trójkątna (!) sala koncertowa Auditori Rockdelux, tarasy widokowe, mnóstwo amfiteatrów i parków. Wśród tych zastanych obiektów organizatorzy ustawili 10 (!!) scen. Moim faworytem był obiekt Ray-Bana. Tuż za sceną przypominającą muszlę rozciągał się piękny widok na morze - nad ranem wschodziło nad nią słońce.

O ile polskie festiwale pozostają jednak domeną narodową, to Primavera jest wydarzeniem międzynarodowym. Owszem, Hiszpanie i Katalończycy stanowili większość uczestników, jednak ilość innych narodowości powalała na kolana. Można tam było spotkać ludzi praktycznie z całego świata. Klimat festiwalu był również zupełnie inny - niczym hiszpańska sjesta. Nikt nie przepychał się do przodu, jeśli chciałeś dotrzeć pod barierkę na ulubionym koncercie, nie było z tym żadnego problemu - wystarczyło ładnie poprosić ludzi stojących obok. Wszędzie rozlewała się Sangria, Estrella, San Miguel, i paradoksalnie - nigdzie nie  było widać zataczających się pijanych festiwalowiczów. It's all about music.

Primavera Sound trwa dokładnie 7 dni, z czego 3 odbywają się na terenie Forum. Pozostałe cztery dni, to koncerty w miejskich parkach, koncertowej hali Apollo i Apollo2. Przyjechałam do Barcelony we wtorek i natychmiast udałyśmy się z moją towarzyszką Beti na teren PdF, żeby wymienić nasze elektroniczne bilety na opaski. Okazało się być to dobrą taktyką, bo następnego dnia tłum był OGROMNY! Uradowane zielono-białymi opaskami na nadgarstkach pojechałyśmy na drugi koniec miasta do sali Apollo, żeby zobaczyć pierwsze koncerty. Był to japoński metal Bo Ningen. Panowie wyglądali raczej zabawnie niż groźnie wywijając gitarami w powietrzu i wymachując włosami po pas. Aczkolwiek samo Apollo robiło wrażenie. Szkoda, że w Polsce brakuje takich miejsc.


Środa 22 maja była dniem darmowym. Na terenie PdF odbywały się koncerty m.in. Guards, The Vaccines czy Delorean. Dla nas był to pierwszy kontakt z terenem i postanowiłyśmy go wykorystać raczej do obadania wszystkich zakamarków. Później okazało się, że nawet urodzony Napoleon nie poradziłby sobie z tym, co w line-upie zafundowali nam organizatory. Nie będę się rozpisywać na temat tych koncertów. Buchała ze mnie euforia, że WRESZCIE udało mi się dostać na najlepszy (moim zdaniem:) festiwal europejski. Dlatego na scenie mógłby grać praktycznie ktokolwiek, a i tak by mi się szalenie podobało.


Schody zaczęły się we czwartek 23 maja. Od rana razem z Beti, Christianem i Carlesem planowaliśmy co, gdzie, jak i na ile. Wyglądało to mniej więcej tak (tak, to jest reklamówka festiwalu na serio, polecam obejrzeć inne!) Na szczęście nasze gusta muzyczne pozostawały w wyjątkowej zgodności i mieliśmy tylko kilka powodów, żeby się rozdzielić.
The Postal Service - chemia, chemia, chemia. Przepiękny duet Bena Gibbarda i Jenny Lewis porażał swoją autentycznością. Jeśli ktoś uważał, że to tylko pomniejsza reaktywacja w muzycznym świecie powinien zobaczyć ich na żywo. Punkt kulminacyjny koncertu? Oczywiście "Such Great Heights".
Grizzly Bear - bardzo klimatyczny koncert, z którego jednak delikatnie wiało nudą. Scenografię sceny stanowiły lampy przypominające płonące meduzy, które pulsowały w rytm muzyki. "Sleeping Ute" poruszył niejedno serce, jednak po kilku kawałkach stwierdziłyśmy, że chłopaki nie pokażą już niczego więcej i pognałyśmy zobaczyć Phoenix (dystans pomiędzy głównymi scenami Primavera i Heineken - 20 min).
Phoenix - po tym koncercie jestem bogatsza nie tylko o wyjątkowe doświadczenie, ale także 200 super sentymentalnych dolarów. Zespół wystrzelił z armatek podrobione pieniądze, które unosiły się nad tłumem. Nie był to jednak tani trick, który miał na celu uratowanie show. Ich koncert był dopracowany i profesjonalny. Wokalista Thomas Mars wielokrotnie schodził do widowni, nie przestając śpiewać. Publiczność była dopieszczona do ostatniej nutki. Na domiar wszystkiego na scenę wszedł J. Mascis z Dinosaur Jr. I już wyjaśniło się dlaczego francuska ekipa headlinuje najważniejszym tegorocznym festiwalom. To nie są te same łzawe pioseneczki, które słyszymy na albumach. Ich potencjał można odkryć dopiero na żywo!
Animal Collective - ta oprawa sceny! te wokale! O ile "Centipede Hz" nie podobało mi się, nawet po wielokrotnym odsłuchaniu, to na koncercie kupili mnie całą. Psychodeliczne aranżacje utworów, feeria świateł i wspólne odśpiewanie "Today's Supernatural"! Animalsi się w szczytowej formie i jeśli tylko wybierasz się na Open'era - masz moje błogosławieństwo żeby iść na ich koncert i bawić się świetnie!
Zakończenie festiwalu i powrót do domu: 7.00.



Brama festiwalu



Piątek, 24 maja. Od rana (14.00) jak szaleni nie mogliśmy się otrząsnąć z poprzedniego dnia, a już trzeba było planować kolejne podboje.
Tokyo Sex Destruction - poszliśmy na ten koncert z dwóch powodów: po pierwsze - zespół, który ma taką nazwę, nie może być zły. Po drugie - nasi katalońscy koledzy uparli się, że muszą ich zobaczyć. Pierwszy kontakt z zespołem z Barcelony był strzałem w dziesiątkę. Pod malutką sceną Myspace zebrał się taki tłum ludzi, że nie mogłyśmy w to uwierzyć. Wokalista rzucał się po scenie, wymachiwał mikrofonem na lewo i prawo, wchodził w publiczność podsuwając ludziom mikrofon, żeby śpiewali do niego COKOLWIEK. Niesamowici!
Django Django - pierwsze rozczarowane festiwalu. Hajpowani na lewo i prawo przez niemal wszystkie liczące się muzyczne media muzycy dali ciała na całej linii. Nie chce mi się nawet marnować palców, na opisywanie ich wypocin scenicznych. Byli nudni, zblazowani, a ich występ ciągnął się w nieskończoność.
The Jesus and Mary Chain - podział ekipy, Carles i Christian udali się na koncert Tinariwen (tak trzeba było zrobić), a my z Beti dzielnie wyruszyłyśmy zobaczyć tytanów alternatywy. Koncert był bardzo profesjonalny, muzycznie nie można zarzucić im niczego. Jednak kompletny brak interakcji z publicznością spowodował, że po godzinie postanowiłyśmy uciekać od nich czym prędzej. Niech podsumowaniem będzie następujące wydarzenie: Jim Reid: - Are you ready?; Tłum: - Yeaaah!!!' Jim Reid: - I wasn't talking to you. I was talking to the band. A chłopaki na Tinariwen na pewno bawili się świetnie... (sprawdzone na Open'erze).
James Blake - jeden z najlepszych koncertów tego festiwalu. Jako antyfanka jego debiutu, potem miłośniczka "Overgrown", teraz chyba zacznę budować mu pomnik ku czci. Jeśli tak dalej pójdzie, ten 25 latek zapisze się do kanonu najważniejszych artystów XXI wieku. Jego koncert ukazywał subtelność nowego materiału w połączeniu z rozłupującym czaszkę dubstepem (aranż specjalnie na potrzeby festiwalu na wolnym powietrzu). Nawet Hiszpanie, którym usta nie zamykają się na chwilę przestali rozmawiać! Potęga muzyki!
How to Dress Well - nie mogłam tak po prostu iść na Blur, kiedy w tym czasie odbywały się dwa koncerty, które po prostu MUSIAŁAM zobaczyć. Na pierwszy ogień poszedł Tom Krell na scenie Vice. Zaprezentował on materiał z "Love Remains" oraz "Total Loss" a także kilka nowych kawałków. Co ciekawe są one wyjątkowo mroczne, w opozycji do reprezentowanego przez niego "elektronicznego R&B". Rozpływałam się przy dźwiękach jego emocjonalnej muzyki pod gwieździstym niebem i księżycu w pełni odbijającym się w morzu. I ciężko dziwić się, że będę mieć teraz depresję przez miesiąc.
Goat - to co zrobili Skandynawowie było po prostu nie z tej ziemi. Zespół miał na twarzach złote maski, ubrany był w afrykańskie stroje szamanów. Dwie wokalistki w podartych sukienkach, rozwianych włosach i weneckich maskach na oczach hipnotyzowały niczym szamanki voodoo. Nie potrafiłam oderwać wzroku od spektaklu, który dział się na scenie ATP. Ciało samo falowało w rytm muzyki, a myśli odpływały gdzieś głęboko w podświadomość. Hipnotyzerki zaczarowały każdego, który dla nich zrezygnował z głównego headlinera festiwalu. Sorry Blur! A Wy koniecznie zobaczcie ich na Off Festival!
The Knife - Kiedy dowiedziałam się o tym, że szwedzkie duo będzie jednym z headlinerów festiwalu nie posiadałam się z radości. „Shaking the Habitual” to płyta magiczna i taki miała być też cała trasa koncertowa promująca wydawnictwo. Zespół szumnie zapowiadał show, który będzie łączył w sobie muzykę, teatr, taniec i wizualizacje. Niestety, byliśmy świadkami bardzo przeciętnego i żenującego show – bo koncertem tego nazwać nie można. Niemal wszystkie utwory były zagrane z playbacku (łącznie z wokalem!). Tancerze w cekinowych fatałaszkach rzucali się po scenie, przypominając bardziej grupowy atak epilepsji, niż profesjonalną choreografię. Karin i Olof również zademonstrowali swoje umiejętności. Z każdą minutą występu czułam się coraz bardziej rozczarowana. Jako fanka The Knife nie wiedziałam co mam o tym sądzić. Nikogo nie trzeba przekonywać o tym, że Szwedzi wielkimi artystami są. Liczyłam na to, że genialne „Full of Fire” czy „Without You My Life Would Be Boring” usłyszę w pełnej krasie i co najważniejsze – na żywo! Tymczasem miałam okazję przesłuchania albumu na profesjonalnym sprzęcie nagłośnieniowym. Kiedy grupa zeszła ze sceny z każdej strony dało się słyszeć głosy rozczarowania, pomruki, a nawet wycie i gwizdy. Myślę, że poważnie nadszarpnęli zaufanie widzów.Teraz jestem po prostu zła. Czyżby całe wydarzenie było po prostu zaplanowaną akcją, która miała na celu zagranie na nosie publiczności? Dlatego uczestnicy tegorocznego Selector Festival – strzeżcie się! Jeśli liczycie na to, że zobaczycie scenę pełną innowacyjnych instrumentów i usłyszycie koncertowe aranżacje nowych utworów, to nic z tego. Zapomnijcie także o szlagierach z poprzednich albumów. Duet po prostu wbił gigantyczny nóż w serce fanów.
Zakończenie festiwalu i powrót do domu: 8.00.


Sobota 25 maja, czyli oficjalnie najlepszy dzień mojego życia.
Tutaj na nic zdałaby się jakakolwiek taktyka. Kolidowało ze sobą tak wiele rzeczy, że z tego, czego nie udało się zobaczyć można było zbić całkiem niezły line-up kolejnego festiwalu (a czemu nie, będzie później!).
Apparat - postanowiłyśmy poczekać w dzikim tłumie na wejście do Auditorium. Oczywiście, opłacało się. "Krieg und Frieden" na żywo wypadło obłędnie. Wystarczyło zamknąć oczy i zatracić się w dźwiękach . Sascha Ring wystąpił z całym zespołem (m.in. DJ, skrzypce, syntezator, wiolonczela) oraz wizualizacjami powstającymi na bieżąco w trakcie show. Wydawało się, że trójkątna sala to całkowite zaburzenie zasad akustyki, jednak nic bardziej mylnego - wszystko brzmiało idealnie.
Dead Can Dance - żeby dopełnić melancholijnego nastroju poszliśmy zobaczyć Dead Can Dance. Nawet pogoda dostroiła się do ich wzruszającego występu. Ciężkie chmury, oświetlane przez łunę świateł Barcelony, przebijający przez nie ogromny, czerwony księżyc i podmuchy wiatru były idealną ilustracją do śpiewu Lisy Gerrard. Już nie dziwię się dlaczego ludzie płacili około 300 zł za ich koncerty w Polsce.
Hidrogenesse - kolejna lokalna atrakcja. Elektroniczny duet, który można by było przyrównać do polskiego D4D. Dwóch ultra zabawnych kolegi, z porządną dawką muzyki i ironicznymi tekstami (śmiałam się, że nowi katalońscy koledzy byli moim dubbingiem). Jedno jest pewne, impreza zaczęła się rozkręcać...
Wu-Tang Clan - dla mnie to był żart. Grupa czarnoskórych raperów, biegających po scenie, poklepujących się po plecach i krzyczących coś do mikrofonów. Wytrzymaliśmy 3 kawałki.
Nick Cave & The Bad Seeds - kolejny z cyklu: the best of Primavera 2013. Zespół jest wprost obłędy na żywo, a sam Cave to chodzący seksapil. Po tym, jak wszedł w tłum, pocałował jakąś dziewczynę stojącą przy barierce, stwierdziłyśmy, że na Open'erze będziemy niczym histeryczne psychofanki stać pod barierkami. Moją konkluzją tuż po zakończonym występie było: Moi drodzy, Nick Cave właśnie zgwałcił nas wszystkich. Nie będę ukrywać - było tak.
Los Planetas - jak wytłumaczyli nam Carles i Christian to legendarna hiszpańska formacja, która na scenie gra od ponad 20 lat. Ich muzyka i wizualizacje były niesamowite. Gdyby nie to, że śpiewają po hiszpańsku, mogliby być znani absolutnie na całym świecie. Można ich porównać do takich formacji jak The Sea & Cake (którzy również grali tego samego dnia) czy Built to Spill. Dzięki angielskiemu dubbingowi mogłam zrozumieć teksty, które notabene wykrzykiwała cała widownia. Warto było zobaczyć taki lokalny fenomen.
The Drones - Australijczycy zafundowali mi najbardziej niepokojące przeżycie w mojej 23 letniej karierze. Przytłumiona agresja, niskie dźwięki instrumentów, tekst śpiewany przez zaciśnięte zęby wokalisty, aby następnie eksplodować w zwierzęcym niemal wrzasku. Do tego delikatne, niemal podprogowe kobiece chórki. Posłuchajcie piosenki "Laika" i będziecie doskonale wiedzieli o czym mówię... Jednak ich danse macabre był tak wciągający, że zapomniałam o istnieniu świata i spóźniłam się na 2, słownie DWIE piosenki Crystal Castles. Cóż, nie żałuję. I czekam, żeby przyjechali do Polski w najbliższej przyszłości.
Crystal Castles - występ Alice i Ethana był dla mnie punktem kulminacyjnym całego festiwalu. Ich muzyka dudni mi w głowie, nawet w momencie, kiedy piszę te słowa. Wizualny show był idealnie dopasowany do poszczególnych dźwięków wydawanych przez instrumenty. Panna Glass... Alice na scenie zachowuje się, jakby była wyłącznie bytem duchowym posiadającym głos. Jej ciało nie istnieje. Rzuca się po scenie w spazmatycznym tańcu, obija się o kolumny głośników, skacze, wrzeszczy, pływa na rękach tłumu. Tak charyzmatycznej electro-punkowej frontmanki świat jeszcze nie nosił. Mroczna dyskoteka, którą CC zafundowali na mojej ulubionej scenie Ray-Bana zostanie mi w pamięci na zawsze. I  Open'erowa powtórka z rozrywki jest nieunikniona. Mam tylko nadzieję, że nie zostaną upchani pod namiotem, bo nie jest do show na małe przestrzenie!
DJ Coco - zamknięcie festiwalu. Armatki z konfetti, tasiemek, brokatu... A mnie stanęły łzy w oczach.
Wszyscy snuli się do wyjścia, łapiąc głębokie oddechy i próbując ogarnąć wzrokiem ostatnie chwile na Forum. Wschodzące słońce, zmęczeni, ale szczęśliwi ludzie z całego świata. A ochrona wyprasza. Długo nie mogliśmy dotrzeć do domu. Za wszelką cenę chcieliśmy jeszcze uszczknąć kawałek muzycznego nieba, w jakim przyszło nam się znaleźć. Zakończenie festiwalu i powrót do domu: 13.00.

Teraz, boję się, że nic lepszego mnie już w życiu nie spotka.



Scena Ray-Ban


BONUS

Obiecałam sklecić prowizoryczny line up, z artystów, których NIE udało mi się zobaczyć. Proszę bardzo (kolejność przypadkowa): Tame Impala, Deerhunter, Simian Mobile Disco, Fuck Buttons, Menomena, Kurt Vile, Blur, Peace, Swans, Merchandise, Neurosis, Local Natives, Titus Andronicus, Daniel Johnston, Daughter, My Bloody Valentine, Camera Obscura, Mount Eerie, The Sea & Cake, Melody's Echo Chamber, Dan Deacon, Liars, Pantha du Prince, Haxan Cloak.
Na szczęście, część z nich wystąpi na polskich festiwalach, a część... cóż, dorwie się innym razem.

Dokładnie za 360 dni startuje Primavera 2014... 

sobota, 18 maja 2013

Typy festiwalowiczów - felieton


Można powiedzieć, że Free Form Festival rozpoczął sezon na wielkie imprezy muzyczne. Zgromadzą one setki zespołów i setki tysięcy festiwalowiczów. Jako osoba, która cały rok czeka na te kilka dni audiowizualnej rozpusty dostrajam plany pre-post-wakacyjne właśnie do festiwali. Z mojej kilkuletniej koncertowej tradycji wyciągnęłam parę wniosków odnośnie typów ludzi, którzy uczestniczą w takich wydarzeniach. Można ich podzielić na kilka zasadniczych grup, które przedstawiam poniżej.

Open'er Festival (fot. MuzykaOnet)


1. Muzykoholicy
Traktują festiwal jak pielgrzymkę do Mekki. Nie oddychają tlenem, a muzyką. Śledzą cotygodniowe ogłoszenia kolejnych wykonawców. Tworzą playlisty. Opracowują taktykę. Uprawiają jogging między scenami, żeby zobaczyć jak najwięcej występów. Nie straszny im deszcz, burza czy grad meteorytów. Zrobią wszystko, żeby zobaczyć ukochany zespół na scenie. Po skończonym festiwalu odliczają dni do następnego. Nie są w stanie zapamiętać daty urodzin ukochanej osoby, ale z pamięci recytują line-upy Open'era. Alfabetycznie. 10 lat wstecz.


2. Pokemony
Inaczej evenciarze, kolekcjonerzy opasek. Ich logika wygląda następująco: mieć nie być. Najbardziej wyczekiwany przez nich moment, to wymiana biletu na opaskę. Kolejna do kolekcji! Teraz sięgają mi do łokcia! I nigdy, PRZENIGDY ich nie zdejmę! Afiszują się z nimi na co dzień, żeby wszyscy mogli zobaczyć, gdzie oni nie byli i kogo nie widzieli. No właśnie, kogo? Umm... Mieli gitary i było ich czterech. Całkiem spoko byli. Ale za to patrz, jaki śliczny zielony odcień byl w 2012 roku! Dla nich festiwal to wydarzenie, o którym przeczytali w magazynie lifestylowym, opaska to trofeum, a muzyka... to rzecz drugorzędna.


3. Hipsterzy
Co? Headliner, nie rozśmieszaj mnie. Kto słucha jeszcze tych starych dziadów? Prawdziwe koncerty dzieją się na małej scenie o 4.00 w nocy. Kto gra? Pff, i tak na pewno nie słyszałeś. I tak jestem tutaj ironicznie. Nie sądzisz chyba, że traktuję takie spędy poważnie. Jako znak mojej manifestacji wrzucę pięćset zdjęć na insta. Niech znajomi wiedzą, jak się dla nich poświęcam będąc w tym miejscu.
Są fanami tylko i wyłącznie pierwszych EP-ek wydanych w ilości 10 (słownie: dziesięć). Ktoś wydał longplaya? SPRZEDAŁ SIĘ!
Idealną ilustracją tego typu festiwalowiczów jest ten film. 


4. Surferzy
Wybierają największy tłum, pod największą sceną. Schemat działania: znaleźć dwie osoby, które zechcą cię podsadzić i... płyniesz, gdzie Cię ręce poniosą. W 99% poniosą Cię pod samą scenę, gdzie trafisz w silne objęcia panów ochroniarzy w żółtych koszulkach i przez ułamek sekundy znajdziesz się po drugiej stronie barierki. Po bezpiecznym wyjściu z zakazanej strefy gratulujesz sobie sprawnie przeprowadzonej akcji, po czym cała procedura zaczyna się od początku. Oczywiście, czasem możesz trafić na grupkę osób, która nie uniesie Twojego ciężaru i spadniesz prosto pod ich nogi, ale who cares? Jesteś bliżej sceny, niż byłeś wcześniej!


5. Smerfy
Koczują na polu namiotowym przez cały festiwal. Właściwie przyjechali tylko na jeden zespół, więc po co mają przebijać się przez tłum na inne koncerty? Wolą chillout na leżaczkach pod pretekstem ładowania telefonu. Razem ze znajomymi stworzyli sobie własną pod-wioskę festiwalową, gdzie z uporem maniaka przemycają w kaloszach alkohol z pobliskich sklepów. W nocy uniemożliwiają sen innym festiwalowiczom. Często to właściciele największej flagi na terenie. W przypadku pobytu na polu to znak rozpoznawczy gdzie się NIE rozbijać.


6. Waliziarki
Określenie "szafiarki" w przypadku festiwalu jest raczej niemożliwe. Choć rozmiary ich walizek można przyrównać do małej wielkości szaf. Upychają tam ciuchy i buty na co najmniej miesiąc. Ich łączna wartość to więcej, niż sprzęt supportujących zespołów. Na teren festiwalu wybierają się w 12cm szpilkach i koronkowych sukienkach. Paradują w nich nawet przy deszczu, błocie i 5'C. To właśnie dla nich sieciówki wypuszczają specjalne kolekcje "na muzyczne festiwale". Niepraktycznie? Co z tego? Ludzie patrzą!!

7. Horda fanów
Koncert ich ulubionego zespołu rozpoczyna się o 22.00. Od 12.00 koczują przy bramach czekając na otwarcie. Niczym grupa Usainów Boltów szybko podbiegają do barierek. I okupują miejsce na środku sceny w oczekiwaniu na misterium. Nie chce im się jeść, pić czy sikać. Z uporem buddyjskiego mnicha wytrzymują wszystkie przeciwności losu i tkwią przed sceną niczym posągi. Kiedy długo wyczekiwany zespół wchodzi na scenę wrzeszczą jak jelenie na rykowisku. Znają wszystkie teksty piosenek i nie wahają się zagłuszać wokalisty. Po koncercie czekają na kostki, setlisty i inne fanty. Okupują wejście na backstage w nadziei na zrobienie sobie zdjęcia ze swoimi idolami. Następnie pakują manatki i ruszają za muzykami na następny koncert w trasie. Dajmy na to do Pragi, Berlina czy Antananarywy.